Tag "seksizm"
Skąd nagle Braun miał tylu wyborców?
Właściwie od razu powinienem sprostować tytuł felietonu. Wcale nie „nagle”. Braun zawsze ich miał. W jakichkolwiek wyborach startował, zbierał tych głosów wiele. Czy to były wybory do Sejmu, czy do europarlamentu. Jednak ten wynik w wyborach prezydenckich w pierwszej chwili przerażał. Ponad 6% polskich wyborców podziela antysemityzm, antyeuropejskość, antyukraińskość i rasizm swojego kandydata? Jego archaiczne poglądy obyczajowe, seksizm? Nacjonalistyczną interpretację patriotyzmu i jej kabotyńskie propagowanie? Nie przeszkadza im to, że jego poglądy i działania, zwłaszcza antyeuropejskość czy antyukraińskość, są obiektywnie na rękę Rosji? Zaiste, fenomen ów będzie zapewne przedmiotem badań socjologów i politologów.
Nie czekając na wyniki ich badań, na własną rękę i do własnych celów próbowałem to zjawisko wyjaśnić. Przyszło mi to tym łatwiej, że niektórzy moi podhalańscy sąsiedzi nie tylko na Brauna głosowali, ale też jego podobizną ozdabiali swoje płoty i wrota stodół.
Pytani o przyczyny takiego wyboru, odpowiadali tak samo, jakby się umówili. Bo to jedyny wśród kandydatów na prezydenta „prawdziwy Polak”. Dopiero przed drugą turą odkryli, że jest jeszcze drugi „prawdziwy Polak”. Nawet taki „najbardziej prawdziwy”, a jak na mój gust to nawet za bardzo „prawdziwy”. I to na niego chcą teraz oddać głos. Ale to dopiero przed drugą turą, w pierwszej liczył się wyłącznie Braun!
Jedna z sąsiadek, którą znam od zawsze i zawsze wydawała mi się rozsądna, rozwodząc się nad pochodzeniem kandydatów, wyraziła przekonanie, że Zandberg i Mentzen to… Żydzi. Trzaskowski to kandydat niemiecki, inni (w pierwszej turze) niegodni uwagi, został tylko Braun! Próbowałem dociekać: skoro Zandberg i Mentzen to z racji nazwisk oczywiście Żydzi, a Braun oczywiście aryjczyk (nie znała tego słowa, więc użyłem określenia „nie-Żyd”), to może jest jakimś krewnym Ewy Braun albo von Brauna? Ale trafiłem kulą w płot (ten z afiszem Brauna), bo ani Ewa Braun ani von Braun z niczym jej się nie kojarzyli. Z czego wnosi o tej ekskluzywnej polskości kandydata Brauna? Bo mówi, że Polska ma być Polską, a nie Ukrainą. Wypędza z Sejmu
Powtórz kłamstwo wystarczająco często, a stanie się prawdą
Pokaż Trumpa wystarczająco często, a stanie się kandydatem większości
Korespondencja z USA
Gdy będą państwo czytać ten tekst, świat pewnie jeszcze nie otrząśnie się z szoku, ale już pojawi się wystarczająco wiele komentarzy i analiz wyjaśniających fenomen ponownej wygranej Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA. W chwili gdy siadam do pisania, mam do dyspozycji wyłącznie szok, a za towarzystwo ciemny poranek, bo w noc wyborczą z 5 na 6 listopada w Kolorado, gdzie mieszkam, spadł pierwszy śnieg. Nad głową wisi więc ciężkie, szare niebo, a ulice zasnuwa równie szara mgła. Idealna aura do rozważań, co nas teraz czeka, jak napisała z samego rana znajoma, która w ramach protestu nie wysłała nawet dzieci do szkoły.
Ustaliliśmy w redakcji, że jeśli w chwili oddawania tego numeru do druku wyniki prezydenckiej potyczki wciąż będą nieznane, napiszę, co kształtowało wybory na ostatnim odcinku przed metą. Rozpoczęłam pracę już w przeddzień elekcji, a opierałam się na notatkach robionych w podróży, bo ostatni przedwyborczy tydzień spędziłam w Chicago. W korespondencji planowałam oddać klimat zaciekłej, acz wyrównanej walki, przyglądając się obojgu kandydatom i ich kampaniom. Sondaże do ostatniej chwili pokazywały przecież niebywale wyrównany bój. Obrazek, który zaczął się wyłaniać z tych zapisków, dał mi jednak do myślenia. Kłamstwa, skandale, mowa wykluczenia i nienawiści, status osądzonego kryminalisty prowadzającego się pod rękę z rasistami i suprematystami – wszystkie te sprawy były bardzo ważne i na pewno miały odegrać rolę w tych wyborach. Jeśli mimo wszystko nie przeszkodziłyby Trumpowi w sięgnięciu po laur zwycięzcy, oznaczałoby to jedno: że wygraną dała mu jego spektakularna widoczność i oglądalność, które przełożyły się na równie spektakularną klikalność, by użyć popularnego terminu.
Na czym opierałam tę przygnębiającą konstatację? Otóż w przekazach dnia, z których miała wypłynąć opowieść o zaciekłej walce, Kamali Harris nie było prawie wcale. Pojawiała się w przypisach, podczas gdy postać Trumpa rozpychała się łokciami i codziennie wypełniała niemal całą medialną przestrzeń. Kilkanaście godzin później miałam się przekonać, że moje wnioski były słuszne.
Możemy i powinniśmy się zastanawiać, do jakiego stopnia za zwycięstwem Trumpa stanęły „tradycyjne” czynniki kształtujące postawy wyborcze Amerykanów: „ekonomia, głupcze”, stosunek do imigracji i aborcji oraz wachlarz kwestii odwołujących się do osobistych przekonań i wartości, które od kilku dekad napędzają zjawisko nazywane wojnami kulturowymi. Mamy obowiązek zwrócić uwagę na skandalicznie eksponowany w kampanii Trumpa element rasizmu i suprematyzmu, który dzieli społeczeństwo i odbudowuje armię „jedynie słusznych właścicieli Ameryki”, uzurpujących sobie specjalne miejsce i prawa tylko dlatego, że mają „właściwy” kolor skóry i korzenie etniczne. Myśląc zaś o przyszłości naszych dzieci, szczególnie córek, powinniśmy niepokoić się informacją o entuzjazmie, z jakim męska część elektoratu odpowiedziała na seksizm i maczyzm kampanii Trumpa.
Pierwsze powyborcze badania wskazują, że szczególnie podatni na tego typu treści okazali się młodzi mężczyźni oraz wszyscy mężczyźni pochodzenia latynoskiego. Nie jest tajemnicą, że kultura latynoska pozostaje smutnym zakładnikiem maczyzmu w jego najgorszym wydaniu. Ani to, że w Ameryce dokonują się historyczne zmiany demograficzne, a populacja pochodzenia latynoskiego z całym jej dziedzictwem znajduje się w ich centrum. Latynosi są dziś najszybciej powiększającą się grupą etniczną w USA, w niektórych stanach wręcz większością wśród dzieci i młodzieży poniżej 18 lat.
Najgłośniej powinniśmy rozmawiać o dezinformacji i jej rosnącej roli w wyborach, nie tylko w Ameryce, ale i na całym świecie. Dezinformacja, szczególnie ta dotycząca rzekomych planów demokratów, by dać dziesięcioletnim dzieciom prawo zmiany płci bez wiedzy i zgody rodziców, miała zapewne największy wpływ na postawy wyborcze matek. Poświęcenie praw reprodukcyjnych wydawało im się w tej chwili mniejszym złem.
Nie zmieniam jednak zdania i pozostaję przy wniosku, że zwycięstwo Trumpa przejdzie do historii przede wszystkim jako znak dziwnych, niebezpiecznych czasów, w których żyjemy. Jeszcze jeden dowód na to, że wygrywa nie ten, kto trzyma się zasad i zdrowego rozsądku, ale ten, kogo widać i słychać. I kto sprawia, że rzeczywistość wydaje się dużo ciekawsza i bardziej rozrywkowa, niż jest naprawdę. Nie jestem w tej opinii odosobniona. Tom Nichols, ekspert ds. bezpieczeństwa i były doradca polityczny na Kapitolu, wyjaśnia: „Oczywiście niektórzy wyborcy wciąż upierają się, że prezydenci niczym magicy kontrolują ceny podstawowych dóbr. Inni mają szczere obawy dotyczące imigracji lub odpowiedzieli na hasła, w których pobrzmiewa faszyzm i natywizm. Jeszcze inni po prostu nigdy nie zagłosowaliby na kobietę, zwłaszcza czarnoskórą. Ale ostatecznie większość wyborców wybrała Trumpa, bo łaknęła tego, co im oferował: nieprzerwanego reality show opartego na wściekłości i żalach” („The Atlantic”, 6 listopada 2024 r.).
Mój kalendarz z ostatniego przedwyborczego tygodnia jest tego najlepszym potwierdzeniem.
Środa, 30 października
Gdy wyciągam walizkę, by się pakować przed podróżą do Chicago, Donald Trump prezentuje Ameryce najnowszy skecz. W odblaskowej kamizelce śmieciarza, ma co prawda trudności ze znalezieniem klamki na drzwiach śmieciarki, a jego skok do szoferki nie przypomina ruchów supermana, za jakiego każe się Ameryce uważać, ale telewizja to transmituje, wyborcy się śmieją – i to najważniejsze. Pomysł ze śmieciarką podsunął mu prezydent Biden, któremu dzień wcześniej puściły nerwy i w emocjach nazwał wyborców Trumpa „śmieciami”. Na wiec w Wisconsin Trump przyjechał więc zebrać „swoje śmieci”. Chodzi też o odwrócenie kota ogonem po tym, jak odwiedzając w weekend Nowy Jork, Trump zaprosił na scenę komika Tony’ego Hinchcliffe’a. Nawiązując do imigracyjnej retoryki Trumpa, w której imigranci często przedstawiani są jako „śmieci”, a Ameryka jako „światowe wysypisko”, Hinchcliffe stwierdził, że „wyspą śmieci” jest także Portoryko. Portorykańczycy głosować nie mogą, ale ich krewni na kontynencie – owszem. Armia latynoskich gwiazd w USA zagotowała się z oburzenia i zapowiedziała odwet przy urnach. J.D. Vance pomaga bossowi, jak może, i już od trzech dni doradza wszystkim, by „wzięli na wstrzymanie”, a najlepiej przyłączyli się do żartów. Pod koniec dnia w sondażach słupki poparcia Latynosów dla Trumpa nie tylko nie ucierpiały, ale wręcz podskoczyły.
Kamala Harris w Białym Domu
Czy to się może udać?
Korespondencja z USA
Niosąca nadzieję i patrząca w przyszłość Kamala Harris ma szansę powtórzyć sukces Baracka Obamy. Podbija serca młodych, ale jej wygrana będzie zależeć od tego, czy reszta Stanów Zjednoczonych jest równie gotowa porzucić kryteria osobowości i płci i wkroczyć w erę post-MeToo.
Dzień po ogłoszeniu, że kandydatem na demokratycznego wiceprezydenta będzie gubernator Minnesoty Tim Walz, centrum opinii i analizy politycznej Cook Political Report (CPR) ogłosiło prognozę, że Kamalę Harris poprą w wyborach trzy tzw. stany wahające się: Arizona, Georgia i Newada. – Pierwszy raz od dawna demokraci są zjednoczeni i zmobilizowani, podczas gdy republikanie zdezorientowani. Błędy popełnione przez Trumpa i jego nominata na wiceprezydenta, J.D. Vance’a, przekierowały uwagę wyborców z wieku Bidena na to, w jaki sposób Trump staje się w wyborach obciążeniem – uzasadniła swoją ekspertyzę szefowa centrum Amy Walter.
Dlaczego ta wiadomość zelektryzowała Amerykę, szczególnie tę głosującą liberalnie? Po pierwsze, Cook Political Report jest ośrodkiem niezależnym i cieszy się zasłużoną renomą medium o niebywale wysokiej trafności prognoz – w jego 37-letniej historii jeszcze nigdy nie spadła poniżej 95%. Po drugie zaś, o wynikach wyborów już od dawna przesądzają w USA właśnie wyborcy ze swing states, co wiadomo na podstawie trendów głosowania i analiz demograficznych.
Wszystko przez specyficzne ustawienia amerykańskiego systemu wyborczego. Prezydenta wyłania tu bowiem nie głosowanie powszechne, ale Kolegium Elektorów – jego członkowie głosują na tego kandydata, który wygrał wybory powszechne w ich stanie. Diabeł tkwi w szczegółach. Każdy stan wysyła do Waszyngtonu tylu elektorów, ilu ma kongresmenów i senatorów. Senatorów zaś – bez względu na to, czy mówimy o prawie 40-milionowej Kalifornii, czy niespełna półmilionowym Wyoming – wszędzie jest tyle samo, czyli dwójka. Widać więc wyraźnie, że szczególne moce wyborcze przypadają w udziale stanom mniejszym i prowincjonalnym. Zwycięstwo Trumpowi w 2016 r. dały Michigan, Pensylwania, Wisconsin, Floryda, Ohio i Iowa, które w latach 2008 i 2012 głosowały na Obamę. Joe Biden wygrał cztery lata później dzięki „zbiegłym” z obozu Trumpa stanom Michigan, Pensylwania i Wisconsin, a także głosującym wcześniej konserwatywnie Arizonie i Georgii.
Choć rolę w rezygnacji Bidena z dalszego udziału w wyborach bez wątpienia odegrała partyjna wierchuszka, decydującym czynnikiem były właśnie złe doniesienia ze stanów wahających się. One też przesądziły o tym, że Kamala Harris na swojego zastępcę wybrała człowieka jak najatrakcyjniejszego dla niezdecydowanej prowincji: pochodzącego z rolniczej Nebraski, ale zarazem otrzaskanego w polityce tzw. pasa rdzy – królestwa klasy robotniczej ciągnącego się od Midwestu po północno-wschodnie rubieże kraju.
W ramach wyborczej ciekawostki dodam, że o wynikach wyborów tak naprawdę przesądzi zaledwie ok. 80 tys. osób, które zmienią lub określą swoją postawę polityczną w ostatniej chwili. W kraju mającym niemal 330 mln obywateli to niecałe 0,5% uprawnionych do głosowania.
Ocena CPR bez wątpienia umacnia pozycję Harris w wyścigu i potwierdza, że mamy do czynienia z fenomenem. Kandydatka, której własna partia odmawiała zdolności pokonania Trumpa, teraz pomaga tej partii przegrupować się i zjednoczyć, zyskuje też sympatię kluczowego segmentu wyborców niezdecydowanych. Nie ma co jednak się łudzić, droga do Białego Domu jest jeszcze daleka. Harris czekają trzy miesiące kampanii, a tę przecież będą kształtować również niepokoje poza granicami Stanów Zjednoczonych. Spróbujmy jednak odpowiedzieć na pytanie, co daje nadzieję na wygraną Kamali Harris, a co działa na jej niekorzyść.
Podwójne więzy i ambiwalentny seksizm.
Zacznijmy od „przeszkody” najbardziej oczywistej – czyli od tego, że Kamala Harris jest kobietą.
Na prezydentkę, bez względu na kolor jej skóry i pochodzenie, Amerykanki czekają od dawna, a liczba pań, które stawały do walki o Biały Dom, idzie już w dziesiątki. Niestety, wciąż bez powodzenia, bo jak się przekonujemy za każdym razem, nogę podstawiają im nie tyle nawet patriarchalne nawyki kulturowo-obyczajowe, ile trwałość, zwłaszcza na prowincji, szablonu, z którego prezydent powinien być wycięty. Upraszczając, powinna to być osoba silna i roztaczająca aurę nieugiętości, a także wygrażająca pięścią wszystkim, którym marzy się odebranie Ameryce jej potęgi i wielkości. Ten tok rozumowania to pokłosie panującej szczególnie wśród starszych pokoleń tęsknoty za okresem „złotego powojnia”, kiedy to pod rządami silnych mężczyzn Ameryka kwitła, a statystycznemu zjadaczowi chleba powodziło się.
I tak z kampanii na kampanię nieustannie oglądamy szablonową, niektórzy mówią nawet wprost: „maczystyczną”, grę pod publiczkę wszystkich kandydatów, co z góry przesądza o losie kandydatek. Znana lingwistka Robin Lakoff, autorka kultowej książki „Language and Woman’s Place” (Język i miejsce kobiety), już pół wieku temu nazwała to zjawisko double bind – podwójnymi więzami, którymi pętane są polityczki. „Jeśli jakąś rolę podświadomie łączymy z jakimiś konkretnymi cechami, to człowiek, który tych cech nie posiada, nawet gdyby odgrywał tę rolę najlepiej na świecie, będzie nam się wydawał nieautentyczny”, pisze Robin Lakoff.
Po kampanii Hillary Clinton, która w 2016 r. przegrała z Donaldem Trumpem, bo rzekomo „nie inspirowała”, eksperci wprowadzili do słownika wyborczego kolejną pozycję: ambiwalentny seksizm – termin ukuty w 1996 r. przez parę psychologów, Petera Clicka i Susan Fiske. Opisuje on postawę mężczyzny, który wspiera kobietę, gdy ta realizuje się w tzw. tradycyjnych rolach kobiecych, ale przejawia wobec niej wrogość, gdy kobieta dąży do władzy bądź szuka realizacji w profesjach tradycyjnie przypisywanych mężczyznom.
Panie gwiżdżą na panów
W piłce nożnej trwa pełzająca rewolucja z gwizdkiem w ustach.
Niedzielne popołudnie 26 kwietnia było w Mediolanie aż nazbyt leniwe. Wprawdzie o godz. 12.30 mecz rozgrywał nowo koronowany mistrz Włoch, Inter Mediolan, jednak w mieście, a nawet na trybunach stadionu w dzielnicy San Siro, trudno było się dopatrzyć sygnałów rozgorączkowania. Przez cały sezon, kiedy Inter albo współgospodarz obiektu, AC Milan, wybiega na murawę, na trybunach wrze. Nie tym razem jednak, głównie dlatego, że zaplanowany na ten dzień mecz z Torino był, przynajmniej matematycznie, bez znaczenia. Gospodarze już zapewnili sobie mistrzostwo, goście od dawna nie mają szans na sukcesy. To zawody, które po prostu trzeba rozegrać. Włosi mają nawet na takie mecze specjalne określenie, calcio di spiaggia, piłka plażowa – co ma przywodzić skojarzenia z letnim relaksem, a nie sportem na najwyższym szczeblu. Piłkarze zresztą dostosowali się tego dnia do trybun i ogólnie sennego nastroju, kopiąc piłkę tak leniwie, jak to było możliwe.
Trójka sędziowska.
Mimo to spotkanie Interu z Torino przeszło do historii piłki nie tylko włoskiej, ale i europejskiej. Po raz pierwszy bowiem od powstania w 1898 r. ustandaryzowanych rozgrywek piłkarskich na Półwyspie Apenińskim mecz prowadziła trójka sędziowska złożona wyłącznie z kobiet. Głównym „gwizdkiem” meczu była Maria Sole Ferrieri Caputi, której wzdłuż linii bocznych pomagały Francesca Di Monte oraz Tiziana Trasciatti. Już wcześniej zdarzało się we Włoszech, że kobiety sędziowały mecze, ale nigdy nie zajmowały one wszystkich trzech miejsc w obsadzie. Sama Ferrieri Caputi zapisała się w historii już w 2022 r., jako pierwsza kobieta pełniącą funkcję sędziego głównego w meczu Serie A, najwyższej włoskiej klasy rozgrywkowej. Wtedy jednak w skład jej zespołu wchodzili mężczyźni. Od tego czasu gwizdała na tym poziomie sześć razy, zbierając raczej pochlebne recenzje. Po historycznym meczu Interu z Torino spadła na nią wprawdzie fala krytyki za zbyt pochopne odgwizdywanie fauli, przesadzoną czerwoną kartkę dla zawodnika gości i ogólne sprzyjanie gospodarzom, ale prawda jest taka, że Ferrieri Caputi nie zrobiła w ciągu tych 90 minut niczego karygodnego. Co więcej, na tle innych błędów sędziowskich z trwającego wciąż sezonu jej uchybienia można uznać za marginalne.
Ale i tak po zakończeniu spotkania włoski internet zalały komentarze o łatwiej do przewidzenia treści. Choć niejeden mężczyzna prowadzący w tym roku mecze Serie A dopuścił się ogromnych błędów – i to pomimo coraz większego wsparcia technologicznego – kobiety natychmiast zostały odsądzone od czci i wiary za ich styl gwizdania. Na profilach społecznościowych „La Gazzetta dello Sport”, najważniejszego medium sportowego w kraju, zaroiło się od opinii uznających Ferrieri Caputi za „zbyt miękką”, „bojaźliwą”, „nienadającą się do sportu dla mężczyzn”. Te komentarze i tak należą do lżejszych, bo lwia ich część to po prostu ocean wulgarnego, agresywnego seksizmu. O tyle zbędnego, że, jak pokazuje przypadek trójki sędziowskiej z kwietniowego spotkania w Mediolanie, w piłce nożnej zaczęła się powolna, ale trwała zmiana, kwestionująca dotychczasowe hierarchie i struktury boiskowej władzy. Zmiana, której wysyp obelg na Instagramie raczej już nie powstrzyma.
Wstyd w mundurze
Londyńska Policja Metropolitalna od dekad jest przeżarta seksizmem, rasizmem i lenistwem Krzykliwych nagłówków w tej sprawie w ostatnich dniach pojawiło się tyle, że trudno uniknąć pod ich wpływem spłycenia problemów stołecznej policji. Nawet jeśli wziąć pod uwagę tradycyjnie silną pozycję tabloidów w brytyjskim krajobrazie medialnym, o raporcie członkini Izby Lordów Louise Casey pisano w sposób sensacyjny. „Daily Mail”, konserwatywny dziennik znany z ogromnej objętości i zainteresowania najmniejszym nawet szczegółem życia publicznego na Wyspach, wywlókł
Wykuwanie się prezydentki made in USA
Córka hinduskich imigrantów idzie na wojnę z Trumpem o nominację prezydencką w wyborach 2024 r. Korespondencja z USA 14 lutego 51-letnia republikanka Nikki Haley, a właściwie Nimrata Haley, z domu Randhawa, ogłosiła start w wyborach prezydenckich w 2024 r. Nikogo to nie zaskoczyło, bo pogłoski o jej prezydenckich ambicjach krążyły po Ameryce już w 2020 r., a gdy w październiku ub.r. wydała książę pod wiele mówiącym tytułem „If You Want Something Done: Leadership Lessons from Bold Women” (Jeśli chcesz, by coś zostało zrobione.
Świecka inkwizycja
Podczas rozmowy z zaprzyjaźnionym małżeństwem akademików, będących au courant z kulturą cyfrową i aktualną netykietą, dowiedziałem się o zaniku ironii, jako strategii ryzykownej, bo potencjalnie agresywnej. Hunwejbini poprawności doprowadzili już do gabinetów terapeutycznych wszystkich profesorów, nieustannie narażonych na oskarżenie o mobbing, seksizm, gender shaming, dziaderstwo, krindżowatość, fazdrygulstwo i gnypalstwo, a teraz wzięli się do wykroczenia „permanentnej parabazy”. Ironia i dystans są traktowane jako broń hejtersko-besserwisserska, przeto z humorem należy uważać, a najlepiej z niego w ogóle zrezygnować. Zakaz
Kod milczenia
Kiedy skończy się dominacja siły i strachu w środowisku greckich mediów? Bycie dziennikarką nie jest w Grecji – dziś, w XXI w. – ani łatwe, ani bezpieczne. Molestowanie seksualne to w środowisku mediów zjawisko powszechne, co pokazał portal Balkan Insight. Zaczyna się już na studiach, później, w mniejszych i większych redakcjach prasowych czy stacjach radiowych i telewizyjnych, jest tylko gorzej. Ogromna większość dziennikarek boi się informować o różnych formach molestowania, którego doznawały lub wciąż doznają ze strony
Florencja – różowo nie jest
Nowy rząd niedługo upadnie, jak każdy inny – mówią florentczycy Korespondencja z Włoch Ostatnią niedzielę września wieńczy ciepły, prawie letni wieczór. W okolicach dworca próżno szukać śladów kampanii wyborczej – ani jednego plakatu z uśmiechniętą Giorgią i hasłem: „Gotowi do dźwignięcia Włoch”. Florencja leży w tradycyjnie wiernym lewicy i demokratom „czerwonym pasie”, tworzonym przez regiony Marche, Toskania, Umbria i Emilia-Romania. Część wyborców uległa ksenofobicznym nastrojom i przeszła na drugą stronę, część









