Tag "wybory prezydenckie"
Jak w 1995 r. wybraliśmy przyszłość
Aleksandra Kwaśniewskiego środowiska postsolidarnościowe atakowały w stopniu, jakiego nie widziano po 1989 r.
30 lat temu Polacy po raz drugi w swojej historii wybierali prezydenta. Wybory, które odbyły się w listopadzie 1995 r., zasadniczo różniły się jednak od tych sprzed pięciu lat. Te z 1990 r. były całkowitym eksperymentem i pozostały takim do końca: brak ustabilizowanych partii politycznych (co spowodowało udział w pierwszej turze zaledwie sześciu kandydatów, którzy zdołali zebrać co najmniej 100 tys. podpisów), przekonanie o nieuchronnym zwycięstwie Lecha Wałęsy, którego ambicje były jedynym powodem skrócenia kadencji gen. Jaruzelskiego, wreszcie szok związany z klęską premiera Tadeusza Mazowieckiego i wejściem do drugiej tury polonijnego populisty Stanisława Tymińskiego.
Pięć lat później Polska była w zupełnie innym miejscu. Przeżyliśmy cztery rządy postsolidarnościowe, których coraz mniej akceptowana społecznie polityka jesienią 1993 r. utorowała drogę do władzy opozycyjnym partiom wyrosłym z PRL – lewicy i ludowcom. Koalicja rządowa SLD-PSL była o wiele bardziej stabilna i przewidywalna niż jej centroprawicowe poprzedniczki z Sejmu I kadencji. Dysponowała bowiem wyraźną większością parlamentarną i doświadczonymi kadrami, a przede wszystkim odpowiedzialnym przywództwem, w którym wyróżniał się lider Sojuszu Lewicy Demokratycznej Aleksander Kwaśniewski.
W sytuacji, gdy niemal cała prawica znalazła się poza Sejmem i zajmowała się ciągłym „jednoczeniem” poprzez kolejne kłótnie i podziały, jedynym istotnym problemem dla koalicji rządowej był prezydent Wałęsa. Tak zwana mała konstytucja z 1992 r. dawała mu niebagatelny wpływ na rządzenie państwem – nie tylko poprzez prezydenckie weto, do którego odrzucenia potrzebne były wtedy aż dwie trzecie głosów w Sejmie (w konstytucji z 1997 r. zmniejszono tę liczbę do trzech piątych), ale też dzięki bezpośredniemu wpływowi głowy państwa na obsadę resortów spraw zagranicznych, obrony narodowej i spraw wewnętrznych. Owe „resorty prezydenckie” stanowiły wyłączną domenę wpływów Wałęsy, z czym koalicja rządowa się godziła, choć nie bez oporów.
W miarę zbliżania się końca kadencji prezydenta atmosfera w polskiej polityce robiła się coraz bardziej nerwowa. Wielomiesięczne próby wyłonienia „wspólnego kandydata prawicy” zakończyły się nie tylko fiaskiem, ale wręcz kompromitacją, mimo zaangażowania czynników kościelnych w postaci tzw. Konwentu św. Katarzyny, obradującego w parafii pod tym wezwaniem na warszawskim Służewie. Powodem konfliktu, prócz osobistych ambicji poszczególnych polityków, był stosunek do Lecha Wałęsy, którego reelekcję duża część prawicy (m.in. Jarosław Kaczyński, Jan Olszewski i Antoni Macierewicz) traktowała jako takie samo, a może i gorsze zło niż zwycięstwo „postkomunisty”. W rezultacie rozdrobnienie partyjne w tamtych wyborach okazało się rekordowe w dziejach III RP.
17 kandydatów
Przebywający wówczas na konferencji naukowej w Austrii krakowski polonista prof. Marian Stępień zanotował w dzienniku 28 października 1995 r.: „W rozmowie podczas lunchu kierują się do mnie pytania o sytuację w Polsce. (…) Niepowstrzymany wybuch śmiechu jest reakcją na wiadomość, że prezydenta będziemy wybierać spośród 17 kandydatów. Gdybyż oni jeszcze wiedzieli, jacy to są kandydaci…”.
W owej siedemnastce znaleźli się bowiem zarówno przedstawiciele najważniejszych sił parlamentarnych (Aleksander Kwaśniewski z SLD, były premier Waldemar Pawlak z PSL, Jacek Kuroń z Unii Wolności, wystawiony przez Unię Pracy rzecznik praw obywatelskich prof. Tadeusz Zieliński oraz Leszek Moczulski z KPN), jak i
TVP – wielkie rozczarowanie
Prezes Tomasz Sygut z bagażnika
Tomasz Sygut w 2015 r. był szefem TVP Info. Szeroko wtedy komentowany był jego pomysł, żeby za Bronisławem Komorowskim stale jeździła kamera. To miało pomóc prezydentowi. Jak wiemy, Komorowski wybory przegrał.
W sierpniu 2015 r. Sygut został dyrektorem Telewizyjnej Agencji Informacyjnej. W październiku odbyły się wybory parlamentarne. TVP wspierała Platformę, ale Platforma wybory przegrała.
Wtedy Sygut odszedł z TVP. Wrócił do niej w grudniu 2023 r., już jako prezes, a chwilę potem dyrektor generalny. W maju wybieraliśmy prezydenta. TVP w tych wyborach stawała na głowie, by pomóc Rafałowi Trzaskowskiemu, ale – jak wiemy – Trzaskowski też przegrał.
Jak państwo myślicie, jaki wynik osiągnie Koalicja Obywatelska w najbliższych wyborach?
Daleki jestem od wiązania wyniku wyborczego z tym, kto kieruje TVP. Choć koincydencja jest uderzająca. Ciekawszy od osoby kierującego jest mechanizm. Ten, który pokazuje, jakie Platforma ma pojęcie o mediach, jak je sobie wyobraża, na jakich ludzi stawia i jakie to przynosi efekty. Samej Platformie (dziś Koalicji Obywatelskiej) i TVP.
Dwa lata za chwilę miną, więc…
Zacznijmy od ludzi
Jest opowieść Janusza Daszczyńskiego, który został prezesem TVP w 2015 r., zastąpił Juliusza Brauna na przełomie lipca i sierpnia. To już był czas kampanii wyborczej, więc Daszczyńskiego ciągle atakowali ludzie ze sztabu PO, Marcin Kierwiński i Cezary Tomczyk, ciągle czegoś od niego chcieli, zawracali mu głowę. Daszczyński miał tego dość i powiedział, żeby do niego nie dzwonili, a jeżeli już mają coś ważnego, niech dzwonią do szefa TAI, Syguta. Dał im jego numer, więc zaczęli dzwonić do niego. A Sygut jakby złapał Pana Boga za nogi. Oni znaleźli swojego dziennikarza, a on swoich patronów.
Nie zawiódł się. Po odejściu z TVP Sygut organizował stację Nowa TV, której żywot skończył się smutną klapą. Wtedy Marcin Kierwiński, sekretarz generalny PO i szef mazowieckich struktur, ulokował go w Miejskich Zakładach Autobusowych w Warszawie, na stanowisku trzeciego zastępcy prezesa. To pokazuje kolejną patologię: jak w Warszawie Platforma robi, co chce, i jak aparatczycy tej partii żyją z miasta. Ale to inna sprawa.
Oto mamy człowieka, który żyje na garnuszku partii politycznej, partia więc stawia go na czele kluczowej dla życia publicznego instytucji – i jest cisza. Autorytety zamilkły. W dawnych czasach mówiono o takich zawodnikach, że są przynoszeni w teczce. Tu mieliśmy inną sytuację. Ponieważ telewizja PiS spodziewała się wejścia ludzi PO, bramy obsadzono strażą przemysłową. Syguta wwiózł więc na teren TVP jeden z dyrektorów, w bagażniku swojego samochodu. I mamy dyrektora z bagażnika.
Mijają właśnie dwa lata tego eksperymentu i telewizja publiczna systematycznie traci pozycję. Nikt nie powie, że w tym czasie odniosła sukces misyjny, biznesowy czy dziennikarski. Ale każdy, kto powie, że coś tu nie gra, jest spychany do roli pisowca.
Wszystko więc zmierza do wiadomego końca.
To po prostu usycha
Te dane nie są przyjemne. Jak piszą branżowe portale, na czele rynku telewizyjnego w Polsce umacniają się Polsat i TVN, a TVP traci. W październiku liderem był Polsat, który zanotował 7,58% udziału w rynku. W porównaniu z październikiem 2024 r. stacja poprawiła wynik o 4,69%. Na drugiej pozycji znalazła się TVN z udziałem 6,56%, również ze wzrostem rok do roku (z 6,33% w październiku 2024 r.).
Trzecie miejsce zajęła TVP 1 – jej udział w rynku wyniósł 6,41%, notując spadek aż o 10,34%. Na czwartym miejscu jest TVP 2, która zanotowała 6,03% udziału, rosnąc z 5,95%. Ale goni ją Republika z 5,58% udziału.
Jeszcze gorzej dla TVP wyglądają dane dotyczące oglądalności w grupie tzw. komercyjnej, czyli widzów w wieku 16-59 lat. To istotna grupa, bo ona interesuje reklamodawców. Tu liderem pod względem udziału w rynku była TVN (7,5%). Drugi był Polsat (7,4%), TVP 1 miała udziały na poziomie 4,8%. TVP 2 na czwartej pozycji – 4,4%.
Efekt tego jest oczywisty – jeśli chodzi o emisję spotów reklamowych, ich liczba w TVP w okresie od stycznia do września 2025 r. znacząco zmalała. W TVN wyemitowano 332 662 spoty, o 16 288 więcej niż w tym samym okresie 2024 r. Natomiast w TVP 1 – 182 668 reklam, o 6413 mniej niż przed rokiem.
Te dane pokazują, że ostatnie 12 miesięcy, jeśli chodzi o rynkową rywalizację TVP, było czasem przegranym. I nie ma co zwalać na telewizję Kurskiego, na trudy przejęcia, bo to już odległa historia. Dane dowodzą też, że TVP staje się telewizją dla emerytów i tak naprawdę utrzymuje się na powierzchni dzięki starym, zasłużonym produkcjom – mającemu 25 lat serialowi „M jak miłość” i paru innym oraz teleturniejom, takim jak „Familiada” czy „Jeden z dziesięciu”.
TVP nic nowego na rynek nie wrzuca, a jeśli już, są to porażki. Seriale, które mało kto ogląda, czy programy szybko przesuwane na gorsze godziny.
Wielkim rozczarowaniem jest TVP Info. Na dobrą sprawę przejęcie telewizji było właśnie po to, by przejąć Info, bo przecież nie po to, by zarządzać serialami. Jedynka, Dwójka i inne kanały były do tej zdobyczy tylko dodatkiem. Tu chodziło o zatrzymanie rzeki hejtu lejącej
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Autor jest członkiem Rady Programowej TVP
Przekleństwo drugiej tury
Największe partie od 20 lat zwykle wystawiają kandydatów z drugiego szeregu, takich, którzy mogą się spodobać przeciętnemu wyborcy
Powszechne wybory prezydenckie to bez wątpienia jedno z najmniej rozsądnych rozwiązań, jakie przyjęto u początków III Rzeczypospolitej. Mimo to, a może właśnie dlatego, polscy politycy i wyborcy tak bardzo je polubili, że trudno dziś sobie wyobrazić naszą politykę bez tego „cyrku prezydenckiego”, który odbywa się regularnie co pięć lat. Właśnie przeżywamy ten cyrk po raz ósmy i nic nie wskazuje na to, by jego efekty skłaniały do jakiejkolwiek poważnej refleksji.
Za każdym razem jest tak samo: na początku pojawiają się dziesiątki chętnych, wychodzących z prawdziwego skądinąd założenia, że skoro prezydent może nie mieć żadnego wykształcenia (jak Wałęsa) ani powagi politycznej (jak Duda), to znaczy, że już każdy może objąć ten najwyższy urząd w państwie, więc oni także. Potem przychodzi sito w postaci zbierania 100 tys. podpisów, z czym mają problem tylko ci, za którymi w ogóle nikt ani nic nie stoi. Pozostali, a więc zwykle kilkanaście osób, podpisy w taki czy inny sposób zdobywają, dzięki czemu otrzymują oficjalny status zarejestrowanego kandydata i wielotygodniowy dostęp do mediów, o jakim wcześniej nawet nie marzyli.
Cała perwersyjność tej zabawy polega na tym, że zwycięzca i tak może być tylko jeden, więc realną szansę na zostanie prezydentem mają wyłącznie ci, za którymi stoją największe obozy polityczne. Od 20 lat przywilej ten należy wyłącznie do kandydatów PiS i Platformy, cała reszta stanowi zatem tylko barwne tło dla powtarzających się w każdych wyborach zmagań między Kaczyńskim a Tuskiem, nawet jeśli reprezentują ich znacznie młodsi kandydaci z nieporównanie mniejszym doświadczeniem i niższą pozycją polityczną.
Wbrew pozorom nasze wybory prezydenckie nie są wzorowane na tych najbardziej znanych, w USA, lecz stanowią kopię wyborów francuskich, które gen. de Gaulle wprowadził do systemu V Republiki dopiero w latach 60. XX w. We Francji co pięć lat również startuje kilkunastu kandydatów, z których do drugiej tury przechodzi dwóch najsilniejszych i to spośród nich jest wyłaniany prezydent.
Model ten w 1990 r. postanowili przenieść na grunt polski politycy Ruchu Obywatelskiego – Akcji Demokratycznej (ROAD), czyli partii popierającej wówczas premiera Tadeusza Mazowieckiego w rywalizacji z Lechem Wałęsą, który nie krył swoich prezydenckich ambicji. Pomysł ten spodobał się też samemu Wałęsie, liczącemu na łatwe zwycięstwo nad coraz mniej popularnym szefem rządu. Ani jedna, ani druga strona solidarnościowej wojny na górze nie była w stanie przewidzieć, że pierwsze wybory prezydenckie w historii Polski okażą się wielkim zaskoczeniem: Mazowiecki zajął dopiero trzecie miejsce, pokonany przez „człowieka znikąd”, czyli polonijnego biznesmena Stanisława Tymińskiego, którego prymitywny populizm okazał się dla niemal jednej czwartej wyborców bardziej wiarygodny niż hasło „przyśpieszenia” głoszone przez gdańskiego noblistę i „siła spokoju” inteligenckiego premiera.
Zjednoczony front
To, że ostatecznie Wałęsa bez trudu pokonał Tymińskiego, a w żadnych następnych wyborach do drugiej tury nie wszedł nikt równie nieprzewidywalny, sprawiło, że lekcja z 1990 r. została w Polsce zignorowana. Na tyle skutecznie, że gdy tworzono konstytucję III RP, zapisano w niej powszechne wybory prezydenckie, choć większość partii popierających nową ustawę zasadniczą (PSL, Unia Wolności, Unia Pracy) nie miała żadnego interesu w utrzymaniu takiego modelu wyłaniania głowy państwa, bo ich kandydaci nigdy nie mieli realnych szans na wygranie wyborów. Był to jednak czas początków prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, który w wyborach z 1995 r. pokonał Wałęsę, a pięć lat później zdeklasował wszystkich rywali, wygrywając już w pierwszej turze. Lewica mogła wtedy żyć w przekonaniu, że już zawsze będzie największym, a w każdym razie najstabilniejszym obozem politycznym w III RP, dysponując wiernym, wielomilionowym elektoratem. Temu dobremu samopoczuciu liderów SLD śmiertelny cios zadały wydarzenia pierwszych lat XXI w., gdy środowiska prawicowe skonsolidowały się wokół dwóch nowych ugrupowań stworzonych przez Kaczyńskiego i Tuska, którzy wcześniej wydawali się już politykami przegranymi.
Zjednoczony jeszcze wtedy „front antykomunistyczny” PO-PiS, intensywnie wspierany przez większość mediów, elit intelektualnych i nowo powstały IPN, doprowadził do moralnej i politycznej delegitymizacji lewicy, która w podwójnych wyborach z 2005 r. nie tylko straciła władzę, ale w ogóle została wypchnięta poza główny nurt polskiej polityki. Bo choć przez następne lata jej szczątkowa reprezentacja nadal zasiadała w Sejmie (z wyjątkiem kadencji w latach 2015-2019, gdy znalazła się poza parlamentem), to żadna z dwóch dominujących partii nie traktowała lewicy jako partnera, z którym należy się liczyć.
Niewiele zmieniło nawet utworzenie w 2023 r. obecnej koalicji rządowej, zdominowanej przez siły centroprawicowe, przy których lewica odgrywa rolę ledwie tolerowanego młodszego brata. A tegoroczne wybory prezydenckie, z trójką niezbyt poważnych, za to rywalizujących kandydatów lewicowych, jedynie potwierdziły tę oczywistą prawdę, że polska scena polityczna została trwale zdominowana przez środowiska prawicowe, a więc oparte na antykomunizmie, klerykalizmie i coraz mniej skrywanym nacjonalizmie.
Powszechne wybory prezydenckie w III RP zawsze zresztą służyły prawicy, a nie siłom umiarkowanym i odpowiedzialnym. Co prawda, polski prezydent może tylko pomarzyć o realnej władzy, jaką ma wybierany w taki sam sposób jego francuski
Lis o wilczych oczach
„Oni jedzą psy, należące do ludzi, którzy tam mieszkają. Jedzą koty”, postraszył podczas debaty prezydenckiej Donald Trump, oskarżając w ten sposób imigrantów z Haiti, że zjadą Amerykanom zwierzęta domowe. Bardzo cenne słowa, kolejny dowód, że to osioł i paranoik. Ale przecież to zupełnie w stylu banialuk prezesa, że imigranci roznoszą zarazki i gwałcą kobiety. Kamala Harris dobrze wypadła w tej debacie, rośnie nadzieja, że zostanie prezydentem – jakoś mi jednak trudno napisać: prezydentką.
Tego samego dnia kolejna dobra wiadomość: Ryszard Czarnecki zatrzymany na lotnisku przez CBA. Naczelny lizus Rzeczypospolitej, pieczeniarz, pączek w pisowskim maśle. A wracając do prezesa, martwię się o niego, taki ważny człowiek, a bierze udział w chuligańskich przepychankach pod pomnikiem smoleńskim; siłowanie się, duszenie, przypominało to starożytną rzeźbę Grupa Laokoona. Ów „spisek smoleński” jest czymś niesłychanym, przynajmniej w Europie, w Wenezueli by to uszło.
Casting na Pierwszego Pięknisia RP
Podczytuję, co tam tęgie pisowskie głowy na Nowogrodzkiej radzą, i oczy przecieram. Otóż w siedzibie PiS trwają przedwstępne „przesłuchania” kandydatów tej formacji do wyścigu prezydenckiego. Jak wiemy, czasy, w których ktoś w rodzaju lidera, przywódcy politycznego był kandydatem, należą do przeszłości. Rządzą badania. Czyli należy z wyprzedzeniem ustalić, kogo ewentualnie chce wybrać większość obywateli i obywatelek, i do niego dostosować wybór kadrowy. Mechanizm ten nakłada się na nieopadającą falę entuzjazmu po wyborach z 2015 r., kiedy kompletnie nierozpoznawalny czwartorzędowy Andrzej Duda wygrał z zadufanym, ale rozpoznawalnym Bronisławem Komorowskim, urzędującym prezydentem. Kogo więc chcą Polacy na tym niepotrzebnym do niczego urzędzie? Otóż politycy PiS mówią jednym głosem: przystojny mężczyzna ze znajomością języków obcych i obyciem międzynarodowym. Czyli ktoś wprost proporcjonalnie odmienny od obecnego przywódcy i innych znanych polityków PiS, wśród nich Jarosława Kaczyńskiego. Rodzi się pytanie, dlaczego jeśli kluczowy jest wygląd i znajomość języków obcych (których, na jakim poziomie?), trwają przesłuchania, a nie oglądanie nadesłanych zdjęć. Przegląd zaświadczeń o znajomości języka? Rosyjski i niemiecki też się liczą? Przecież tak określone oczekiwania to raczej na konkurs mistera?
Oprócz tych oczekiwań estetyczno-lingwistycznych dochodzą jednak jeszcze potężne oczekiwania kompetencyjne, które doprecyzował sam Jarosław Kaczyński (który równocześnie przegląda oferty i kandydatury), mówiąc: „Musimy znaleźć kogoś, kto będzie bardzo dobrze przyjęty przez społeczeństwo, a w przeszłości nie ma niczego, co można zaatakować, nawet niesprawiedliwie, ale nie ma”. Zdanie to, oprócz wątpliwej polszczyzny, wymaga wyjaśnienia, wymaga analizy, wymaga rozjaśnienia.
Samotny kiler
Ziemia nie zadrżała. Lud nie wyszedł na ulice. Rezygnację Tuska z kandydowania w wyborach prezydenckich opłakują głównie beneficjenci jego rządów. Czerpiący osobiste profity z dojść do ówczesnej władzy. Choć trzeba przyznać, że Tusk ma też ciągle apologetów potrafiących zachwycać się jego formatem intelektualnym i niezwykłymi talentami. Takie opinie pewno łechcą próżność przewodniczącego Rady Europejskiej, ale dla biegu wydarzeń w Polsce mają znaczenie epizodyczne. Bo szanse Tuska na prezydenturę od dawna były ledwie teoretyczne. Co przytomniejsi analitycy
Zmiana i wymiana
Prawicowe media rozgrywają polityków lewicy jak dzieci, grając na ich próżności i zachęcając do wzajemnego obrzucania się błotem Prof. Mirosław Karwat – kierownik Zakładu Filozofii i Teorii Polityki na Uniwersytecie Warszawskim Panie profesorze, jak pan zareagował na wynik wyborów prezydenckich? – Pomyślałem, że wyborcy wystawili rachunek Platformie Obywatelskiej. Nie dlatego, że rządzi za długo, lecz z powodu coraz większego rozmijania się z oczekiwaniami społecznymi. Mimo wszystko to fenomen, że samodzielny polityk z bogatym życiorysem i ogromnym bagażem doświadczeń
Polityka jako wyreżyserowany spektakl
Politycy powinni pamiętać, że zbyt duże skupienie na gadżetach może ich doprowadzić do upadku. Przykładem tego jest Janusz PalikotDr hab. Małgorzata Molęda-Zdziech wykłada w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie i współpracuje z Collegium Civitas. Jej zainteresowania badawcze koncentrują się wokół zagadnień lobbingu oraz socjologii komunikowania. Ostatnio opublikowała książkę „Czas celebrytów. Mediatyzacja życia publicznego”. Trwa kampania prezydencka. Mamy baloniki, konfetti, autobusy, jeden z kandydatów lata samolotem. Dlaczego tak prowadzi się w Polsce kampanie?
Musimy częściej ze sobą współdziałać, niż walczyć
Potrzebujemy głosu Polski lokalnej, o której na co dzień mało kto pamięta Adam Jarubas– kandydat Polskiego Stronnictwa Ludowego w wyborach prezydenckich, marszałek województwa świętokrzyskiego Jakie wydarzenie szczególnie poruszyło pana w trakcie kampanii prezydenckiej? – Z pewnością inauguracja w Nowym Korczynie. Zaprosiłem na nią przyjaciół, znajomych, ludzi, z którymi się wychowałem, i tych, którzy chcieli się ze mną spotkać. Była piękna pogoda, słońce… Na korczyński rynek przyszło ponad 2 tys. osób. Czułem wsparcie z ich strony.









