Tag "Zbigniew Rau"
Konsul wszystko zapisze
Wspominaliśmy niedawno aferę wizową w MSZ, a w zasadzie raport komisji sejmowej, która badała tę aferę. Dorzućmy do tego kolejną cegiełkę – swoje prace w ministerstwie zakończyła Najwyższa Izba Kontroli. Po audycie NIK sporządziła i skierowała do prokuratury cztery zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, łącznie przeciwko 12 funkcjonariuszom publicznym.
W stosunku do 11 z nich NIK zawiadomiła o podejrzeniu popełnienia czynu zabronionego, czyli o „zachowaniu polegającym na przekroczeniu uprawnień lub niedopełnieniu obowiązków przez funkcjonariuszy publicznych, działających przez to na szkodę interesu publicznego”. Wobec jednej z osób skierowano zawiadomienie dotyczące wyrządzenia skarbowi państwa znacznej szkody majątkowej.
Zawiadomienia dotyczą czterech spraw. Pierwsza to program Poland Business Harbour, czyli wydawanie wiz pracowniczych osobom z Białorusi i Rosji, które miały pracować w Polsce jako informatycy. Program wprowadzony został jednak bez jakichkolwiek wiążących dokumentów. NIK pisze, że „nie ma wiążących dokumentów, które opisywałyby jego podstawę prawną, cele, uczestników, zadania czy zakładane efekty”. Innymi słowy, do Polski, wpuszczono 95 tys. ludzi z prawem prowadzenia działalności gospodarczej. A ci na dodatek gdzieś się rozpłynęli.
Druga sprawa to naciski, które płynęły z centrali do konsulów, by przyjmowali wnioski wskazanych osób poza kolejnością i wydawali im wizy, często w trybie przyśpieszonym i „bez osobistego wstawiennictwa”.
Jako szczególną kategorię potraktowano sprawę konsulatu w Mumbaju, wizytowanego przez dyrektorów departamentu. Tamtejszy konsul był naciskany, by wydawać wizy aplikantom podającym się za członków ekipy filmowej.
Sprawa jest tu oczywista, podana na tacy – konsulowie zapisywali wszystkie rozmowy ze zwierzchnikami, zachowali kopie mejli, całość mieli znakomicie poukładaną (ktoś wątpi, że mogło być inaczej?). Dla inspektorów NIK praca z nimi była czystą przyjemnością. I pewnie to samo powiedzą prokuratorzy. Trafiony, zatopiony.
I jeszcze jedna historia, tym razem dotycząca wyrzucania publicznych pieniędzy w błoto. Zbigniew Rau z pompą otworzył Centrum Decyzji Wizowych w Łodzi – wołał, że takie jest zapotrzebowanie państw w Azji i Afryce. Miało w nim pracować 160 urzędników, którzy mieli produkować wizy. Centrum umieszczono w łódzkim kompleksie Monopolis, wynajmując drogą przestrzeń biurową na lata. „Na skutek tych działań wydatkowano z budżetu państwa środki w wysokości co najmniej 681,9 tys. zł, tytułem najmu i kosztów eksploatacji budynków”, napisała NIK.
Dodajmy, że to dopiero początek opłat. Umowy najmu są tak skonstruowane, że MSZ nie może się z nich wycofać. Wynajęło powierzchnię i ją ma. Podobnie jak łącza internetowe. Płaci za to miesięcznie 6 tys. euro plus prawie 12 tys. zł opłat eksploatacyjnych, opłaty za łącza internetowe i, drobiazg, za sprzątanie – 4 tys. zł. Choć pomieszczenia stoją i będą stały puste.
No, panie Zbigniewie Rau, z tego już tak łatwo się nie wykręcicie…
Wizy: czas prokuratorów
To nie jest nic. Sejmowa komisja śledcza ds. afery wizowej przyjęła już raport końcowy. A także podjęła uchwałę o skierowaniu do prokuratury zawiadomień o podejrzeniu popełnienia przestępstw przez 11 osób.
Ich listę rozpoczyna były szef MSZ Zbigniew Rau, który, po pierwsze, jak możemy przeczytać w zawiadomieniu, nadużył udzielonych mu uprawnień w sprawie powołania – „mimo braku uzasadnienia merytorycznego, organizacyjnego i ekonomicznego takiej decyzji” – Centrum Decyzji Wizowych w Łodzi i Centrum Informacji Konsularnej w Kielcach. Po drugie, nie dopełnił obowiązków ani nie zapewnił odpowiedniego nadzoru w MSZ. Po trzecie, zarówno Rau, jak i były premier Mateusz Morawiecki oraz była minister rozwoju Jadwiga Emilewicz nadużyli zdaniem komisji swoich uprawnień i nie dopełnili obowiązków, dopuszczając do ogłoszenia oraz natychmiastowego wdrożenia w życie i realizacji – uwaga! – bez jakiejkolwiek podstawy prawnej nieopisanego w żadnym dokumencie programu Poland.Business Harbour. Program ten zakładał uproszczoną procedurę wizową dla firm, start-upów i specjalistów IT.
Zawiadomienia do prokuratury obejmują również byłego szefa MSWiA Mariusza Kamińskiego, byłego szefa CBA Andrzeja Stróżnego, byłą pełnomocniczkę premiera ds. GovTech Justynę Orłowską, byłego dyrektora generalnego służby zagranicznej Macieja Karasińskiego, a także byłych dyrektorów Departamentu Konsularnego MSZ Marcina Jakubowskiego i Beatę Brzywczy.
To jest część prokuratorska. Jak się wszystko potoczy, zobaczymy. Jest też część polityczna raportu, będzie o niej głośno. Posłowie dużo o tym mówili, przytoczmy więc tylko kilka opinii.
Małgorzata Janyska (PO): „W latach 2019-2023 wydano w Polsce 2 871 927 krajowych wiz pracowniczych, co stanowiło niemal 50% wszystkich wiz krajowych pracowniczych w całej Unii Europejskiej. To było najbardziej otwarte podejście w zakresie migracji ekonomicznej przy jednoczesnym udawaniu odwrotnego podejścia i na jego potrzeby straszeniu migrantami Polek i Polaków. W tych latach poziom wydawanych krajowych wiz pracowniczych, wahający się w przedziale od 400 tys. do 800 tys. rocznie, dalece przekraczał zapotrzebowanie polskich firm na pracowników. To nie była aferka, to była afera, to był zorganizowany mechanizm”.
Krzysztof Mulawa (Konfederacja): „Te wizy, czy to było sprzedanych wiz 600, czy kilka tysięcy, naprawdę jest małym… to nie jest duży problem. Największym problemem są legalne masy imigrantów, które do naszego kraju trafiały. (…) 640 tys. ludzi, którzy do nas wjechali w roku 2023, to nie są tylko obywatele Ukrainy czy Białorusi. W tej grupie, w tej liczbie 600 tys., jest ok. 300 tys. obywateli tych krajów, a pozostałe 300 tys. to są imigranci pisowscy, legalnie trafiający do naszego kraju, którzy legalnie do naszego kraju zostali zaproszeni, po kilkanaście tysięcy ze wszystkich krajów, takich jak Afganistan, Pakistan, Syria, Senegal itd., itd. (…) Prawo i Sprawiedliwość dokonało zdrady stanu, dlatego że narracyjnie w… Od 2014 r. nie zgadzało się z imigracją, kolokwialnie mówiło, że imigrację trzeba kontrolować, masowa imigracja jest zła. Podczas gdy oni doprowadzili do tego, że Polska jest, powtarzam, rekordzistą Europy od kilku lat”.
Niby taka mała sprawa… A zapowiada się, że i w MSZ, i w Sejmie będzie z tego powodu gorąco.
Nominacje bez podpisu
Każda porządna struktura powinna się kierować czytelnymi zasadami postępowania, powinna też być wierna ciągłości działania, mieć świadomość, że nie powstała wczoraj. To banał. A teraz rzeczywistość.
Nie kto inny jak pisowski szef MSZ Jacek Czaputowicz skrytykował ostatnio pisowskiego prezydenta Andrzeja Dudę. Skrytykował go za to, że ten nie podpisuje nominacji ambasadorskich. I że świadomie osłabia pozycję polskich szefów placówek za granicą oraz możliwości polskiej polityki zagranicznej. Ma rację.
Duda, jak wiele razy zwracaliśmy uwagę, nikomu nie chce podpisać nominacji, niezależnie od tego, czy jest to dyplomata zawodowy, czy osoba z zewnątrz. Posuwa się do takiej aberracji jak odmowa podpisania nominacji Michałowi Łabendzie, którego Sikorski wysłał do Kazachstanu. A przypomnijmy, temuż Łabendzie ten sam Andrzej Duda podpisał nominację w roku 2018, gdy wysyłał go na ambasadora do Kairu. Czyli wtedy mógł, a teraz nie może?
To Dudę kompromituje. Pokazuje, jak marnego jest formatu. Gdyby jednym podpisywał, a drugim nie – byłaby to okazja, aby zademonstrować opinii publicznej, że kieruje się wyższymi kryteriami, że troska o jakość ambasadorskich kadr, czyli troska o Polskę, jest dla niego najważniejsza. Nie podpisując nikomu, pokazuje, że najważniejsza jest dla niego troska o własne ego. I podstawianie nogi.
To był Duda, a teraz Zbigniew Rau, były wojewoda łódzki, pisowiec od zawsze, który za PiS został szefem MSZ. Mówi o nim Łukasz Jasina, były rzecznik MSZ: „Zbigniew Rau był człowiekiem o gigantycznych skokach nastrojów, który potrafił w ciągu jednego dnia przejść od okazywania gigantycznego zaufania, pełnego doceniania pracy, powierzania mi bardzo odpowiedzialnych zadań, aż do całkowitego podważania moich kompetencji. Było to połączone z nieokiełznanymi wybuchami psychicznej agresji. Krzyczał na mnie głośno. Ot, takie »Szaleństwa króla Jerzego«, jak w filmie.
Zarzucał mi, że chcę go zniszczyć. Krzyczał, że nic nie umiem. Kilka godzin później znów bardzo mnie doceniał, a po kolejnych krytykował za kolor skarpetek czy jakość koszul, które nosiłem”.
W ten sposób dowiadujemy się z pierwszej ręki, że mieliśmy na czele MSZ osobę sprawiającą wrażenie niezrównoważonej. Czy to mogło działać?
Raua zastąpił Radosław Sikorski, pozujący chętnie na osobę, która coś z edukacji w Wielkiej Brytanii wyniosła, dla której korpus służby zagranicznej, jego jakość, jego esprit to nie są puste słowa.
W lipcu zmarł Zdzisław Góralczyk, były ambasador Polski w Pekinie, który przepracował w MSZ kilkadziesiąt lat, wybitny dyplomata i sinolog. Na jego pogrzebie była spora grupa dyplomatów. Był ambasador Chin, który wygłosił piękną mowę pożegnalną w języku polskim. Ale nie było żadnego oficjalnego przedstawiciela MSZ, nawet naczelnika wydziału z bukietem trzech tulipanów.
Góralczykowi to po nic, swoje w życiu osiągnął, ci, którzy się znają, pamiętają o nim. A MSZ? Chciałby być minister Sikorski szefem centrum polskiej polityki zagranicznej, kierować mózgowcami, ludźmi najwyższej jakości, oddanymi służbie. A wychodzi, że kontentuje się rolą szefa dworcowej poczekalni. Gdzie wchodzą i wychodzą.
Parada pomyłek
Śmialiśmy się kiedyś w tym miejscu z pisowskiego doradcy szefa MSZ, a potem sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego. Że w roku 2020 pisał do szefa MSZ: w Ameryce wygra Trump, na niego musimy stawiać i tylko na niego, to nasza racja stanu.
Co wyszło – wiemy.
Teraz aktywował się inny prorok. To amerykanista Zbigniew Lewicki, wiele lat temu, w latach 90., dyrektor departamentu amerykańskiego MSZ. Ten sam, który twierdził przed wyborami 1992 r., że wygra je w cuglach George Bush i nie ma sensu zajmować się Billem Clintonem. Przekonywał o tym Krzysztofa Skubiszewskiego z ogniem w oczach.
Takich mieliśmy znawców.
Nawiasem mówiąc, wspominając tamte czasy, Lewicki opowiada, że wspomagał Skubiszewskiego w reformowaniu MSZ, godząc się „na obcowanie z doświadczonymi pracownikami, choć niemal zawsze byli oni obarczeni współpracą ze stosownymi służbami”. Proszę, jakie poświęcenie…
Teraz Lewicki przekonuje o dwóch sprawach. Po pierwsze, stara się przekonać ministra Sikorskiego, by nie zmieniał pisowskich ambasadorów, bo wśród nich jest wielu fachowców. Którzy to? O tym nie mówi.
Po drugie, przekonuje, że oto wschodzi nam w polityce amerykańskiej wielka gwiazda – to J.D. Vance, kandydat na wiceprezydenta u boku Donalda Trumpa. I że J.D. Vance za cztery lata będzie pełnym prezydentem, odnowi Amerykę.
Tyle o Ameryce. A teraz o Rosji.
Otóż tenże Lewicki ma tu konika, który nazywa się MGIMO. I o MGIMO napisał tak: „Nie jest to bynajmniej, jak niektórzy usiłują to dziś przedstawiać, »znakomita szkoła językowa«, lecz sowieckiego chowu twór rekrutujący studentów na całym świecie, by tworzyć wspólnotę absolwentów o prosowieckich, a obecnie prorosyjskich przekonaniach. W lutym 2023 r. minister Zbigniew Rau trafnie zauważył, że MGIMO to »inwestycja w funkcjonowanie rosyjskiego imperializmu«. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby znaczna część absolwentów MGIMO nie została w czasie studiów lub po ich ukończeniu skaptowana do współpracy z tajnymi służbami Moskwy”.
Czyżby? Mają jakieś na te oskarżenia panowie Lewicki i Rau dowody? Chyba nie mają. Tak sobie gadają. A przecież te ich przypuszczenia są rodem ze stalinowskich czytanek, gdzie jak ktoś rozmawiał z kimś z zagranicy, to już ocierało się o szpiegostwo…
Taką Lewicki i Rau mają sieczkę w głowie.
À propos tej sieczki. W tym czasie, gdy Zbigniew Rau był szefem MSZ, wiceministrem był Arkadiusz Mularczyk, zajmujący się sprawą reparacji, które Polska miała dostać od Niemiec. Mularczyk pisał więc różne listy, które rozsyłał po świecie. I dotarł w ten sposób do ONZ. Tam lobbował m.in. u sekretarza generalnego ONZ, a także u ówczesnego przewodniczącego Zgromadzenia Ogólnego ONZ, którym był Węgier Csaba Kőrösi. Mularczyk bardzo wiele sobie po tym spotkaniu obiecywał. Biedak nie wiedział, że Csaba Kőrösi skończył MGIMO w roku 1984, a potem nieprzerwanie pracował w węgierskim MSZ.
Pytanie, czy gdyby o tym się dowiedział, uznałby go, idąc tropem Zbigniewa Raua, za osobę skaptowaną do współpracy z Rosją? A może by się zaniepokoił, że Węgrzy trzymają na wysokich stanowiskach takich ludzi?
Jest gdzieś bariera politycznego zaangażowania, które odbiera ludziom z profesorskimi tytułami powagę. A i polityków nie oszczędza…
Miłego dnia.
Rau. I wszystko jasne
Na marginesie sejmowej debaty o polityce zagranicznej toczyły się polemiki o kadrach MSZ. Ech, Sikorski powiedział niewiele, a pisowscy polemiści opowiadali bzdury. Minister ubolewał: „Jedną z pierwszych ustaw przyjętych po wyborach w 2015 r. była nowelizacja ustawy o służbie cywilnej, która otwierała drogę do kariery ludziom bez kwalifikacji i doświadczenia. Dalsze szkodliwe zmiany nastąpiły wraz z wdrożeniem nieprzystającej do naszych potrzeb ustawy o służbie zagranicznej”. No i dodawał, że gdy przejął MSZ, to „polityczni nominaci pożegnali się z dyrektorskimi fotelami w ciągu pierwszych
Dyplomacja po PiS
PiS przerobiło MSZ na fabrykę synekur, ciepłych posad dla swoich Tak amatorskiego korpusu ambasadorów nie ma żaden inny kraj europejski. Zawodowi dyplomaci kierują mniej niż połową ze 103 polskich ambasad i przedstawicielstw. A konkretnie – 45. Przyjęta za rządów PiS ustawa o służbie zagranicznej nie stawia przed szefami placówek żadnych wymagań. Ambasadorem może być każdy, bez względu na kompetencje, wiek, wykształcenie, znajomość języków obcych (można nie znać żadnego) czy posiadanie obywatelstwa innego państwa. Polska była
Najważniejszy dyrektor
Nie tak dawno temu, gdy PiS przygotowywało ustawę o służbie zagranicznej, Zbigniew Rau wymyślił, że można rozdzielić funkcję dyrektora generalnego MSZ na dwie – na dyrektora generalnego i szefa służby zagranicznej. W ten sposób chciał bezboleśnie pozbyć się Andrzeja Papierza. Intryga okazała się bez sensu, bo Papierz zdążył wylecieć, ale struktura została. Raczej nie na długo. Wszystko zmierza do tego, by dyrektora generalnego i szefa służby zagranicznej znów stopić w jedno, aby jedna osoba kierowała kadrami i pomocniczymi biurami.
Miotła (pierwsze dni)
Szybko poszło. Radosław Sikorski nie błąka się po MSZ. Gdy tylko wszedł do gmachu, stanowiska stracili dyrektor służby zagranicznej Piotr Rychlik i dyrektor generalny służby zagranicznej Maciej Karasiński. Zastąpił ich (dlaczego nas to nie dziwi?) Rafał Wiśniewski. Jeden z ulubieńców Sikorskiego. Z dyrektorskim stanowiskiem pożegnał się kierujący Departamentem Strategii Polityki Zagranicznej Jacek Reginia-Zacharski, którego Zbigniew Rau ściągnął do MSZ z Uniwersytetu Łódzkiego. Nie ma też dotychczasowego szefa Biura Spraw Osobowych Pawła Baki (wiadomo, kadry najważniejsze).
Panama
Wszystko w MSZ stanęło, minister i wiceministrowie się pakują, to już jest koniec. Owo zamrożenie dotknęło kilku kandydatów na ambasadorów, którzy nie zdążyli przejść przez procedury, ale i kandydata, którego już zaakceptowała sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych. Został on cofnięty (chyba że Rau da się jeszcze przekonać, w co wątpimy…) niemal z samego lotniska. Chodzi o Jędrzeja Kotarskiego, który miał został ambasadorem w Panamie. Ech, Panama! W przeróżnych wewnętrznych rankingach najatrakcyjniejszych placówek Panama stale zajmuje miejsce w czołówce. Na ministerialnych korytarzach nazywają
Śmierć sapera
Z politycznego punktu widzenia Zbigniew Rau to już historia MSZ. Za parę tygodni pożegna się z al. Szucha i nikt nie wątpi, że na zawsze. Ale mimo to jeszcze trochę może, o czym przekonał się były już rzecznik prasowy Łukasz Jasina. On średnio pasował do PiS i do Raua, więc jego koniec w MSZ nie dziwi. Choć może zastanawiać zaciekłość, z jaką go potraktowano. Tuż przed wyborami, w piątek, 13 października, Jasina w rozmowie ze stacją RMF FM na pytanie, czy zagraniczne komisje zdążą policzyć wszystkie głosy w wyznaczonym









