Tak dla ”NIE”

Tak dla ”NIE”

Dziesiąta rocznica tygodnika (czy jak kto woli dziennika cotygodniowego) “NIE”, aczkolwiek przypuszczalnie będzie przemilczana, jest znaczącym wydarzeniem społecznym, politycznym i kulturalnym w życiu Rzeczypospolitej. Jaka jest orientacja ideowa “NIE”? Jest to pismo zapewne lewicowe (choć lewicy też nie oszczędza), lecz tutaj wpadlibyśmy w pułapkę dyskusji o istocie lewicowości bardzo u nas rozmytej. Natomiast na pewno jest “NIE” antyprawicowe, antynacjonalistyczne, antypopulistyczne i antyklerykalne. Błędem byłoby jednak definiować profil pisma przez same “anty”. Paradoksalnie bowiem stało zawsze “NIE” z odwagą i konsekwencją

na straży prawa.

Ilość wykrytych przez redakcję afer, nadużyć, naciągań legislacji, czy nawet pospolitych przestępstw, stawia w tym względzie dziennik cotygodniowy na czele wszystkich periodyków polskich. Rewelacje “NIE” były następnie często podchwytywane lub wręcz bezczelnie kalkowane przez inne pisma, z reguły jednak bez podania źródła. Tłumaczone jest to (o ile taki proceder można zgoła wytłumaczyć lub usprawiedliwić) swoistym ostracyzmem, którym dotknięte jest “NIE”.
Wynika on z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, co jest zasadniczo normalne, atakowani przez organ Urbana kontratakują, że zaś jedna strona nie przebiera w słowach, to i druga oddaje z nawiązką. Po drugie – co bez porównania istotniejsze – mamy tu do czynienia z odwieczną narodową hipokryzją. Są w ojczyźnie tematy tabu, jak np. łamanie prawa przez księży, oligarchiczne maniery polityków, stronniczość “autorytetów moralnych”, nieudacznictwo Zbigi Brzezińskiego, negatywny (poza Polską) odbiór wielu posunięć papieża etc. Niby wszyscy o tym wiemy, ale ponieważ przemilczamy, więc fakty znikają. Rzecz nie nazwana nie istnieje. Skoro zaś nie istnieją, mamy czyste sumienie. Nie przymykamy tchórzliwie oczu, bo przecież i tak nie ma nic do zobaczenia. Wystarczy jednak, by ktoś się wychylił i chlapnął, od razu robi się zamęt. Nie ma innego wyjścia, trzeba przemilczeć i jego. Rzecz jasna – potrzeba pretekstu. Żeby usprawiedliwić drugie, wyciągnięto więc trzecie: “NIE” jest pismem wulgarnym, obscenicznym, plugawiącym mowę ojczystą.
Oczywiście, “NIE” jest pismem wulgarnym. Jest to jego poetyka, świadomie wybrana i konsekwentnie aplikowana. Nie, wcale nie dlatego, że jest to

język najbardziej zrozumiały

dla rodaków (choć może i w tym coś jest). Skłonny byłbym raczej podkreślać jego adekwatność. Jeżeli pisze się o śmierdzących odchodach, to jednak pisze się o gównie, a nie o przetrawionej żywności, wydalonej przez odbyt. Podobnie, jeżeli pijany ksiądz ciężko rani nożem dwójkę parafian, to jest on zaprutym nożownikiem, a nie zbłąkaną owieczką; zaś sąd, który w trzy dni później wypuszcza go na wolność, nie daje wyrazu troski o reintegrację społeczną bandyty, ale dokonuje aktu służalczego skurwysyństwa. Tak to ludzie odbierają i tak nazywają. Dlaczego “NIE” miałoby bawić się w mydlenie czytelnikom oczu eufemizmami. Inna rzecz, czy redakcja czasem nie przesadza i w zamiłowaniu do prowokacji nie nadużywa brutalizmów. O tym można dyskutować. Chciałbym tu jednak zwrócić uwagę na pewien aspekt słownictwa pisma, które jakby uchodzi uwadze jego idących na łatwiznę oskarżycieli. Oto gros wyrazów używanych na łamach “NIE”, które taki ból powodują w bębenkach słuchowych szacownych i słusznych obywateli, nie pochodzi bynajmniej spod budki z piwem, lecz jest wynikiem inwencji słowotwórczej członków redakcji. “UW-ole”, “partia pisana przez Ch”, “Tysol”, “Solidarissimus”, “oszołom”, “e’S’man”, “gensek episkopatu”, “solidaruch”… Oczywiście, w przypadku np. “partii pisanej przez Ch” sprośność aluzji jest ewidentna, jak i polityczne pomówienie w kalamburze “UW-ol”. Taki już jednak “Tysol” (“Tygodnik Solidarność”) – jak go zakwalifikować? Niby nie ma w skrócie nic pejoratywnego, a jednak brzmi “Tysol” uwłaczająco i pogardliwie. Niemałej trzeba wrażliwości lingwistycznej, by ówże termin ukuć. A od podobnych roi się w tygodniku. One też dalece bardziej niż banalne d… i k… złoszczą adwersarzy.
Co ciekawe, większość z tych nowosłowów wchodzi w krwiobieg potocznego języka. Sam słyszałem

czarnopodniebiennego prawicowca,

który mówił, że właśnie przeczytał w “Tysolu” wypowiedź “Maryana” (tak dokładnie wymówił)… A przecież “Maryan” – fonetycznie maryjan – to także wynalazek “NIE”. Już to tylko świadczy o popularności i sile oddziaływania pisma, które nie bez kozery uważa się za opiniotwórcze.
Wszelako, jak się rzekło, “NIE” nie istnieje. W tym momencie zbliżamy się do szczytów błazeństwa. Panowie Krzaklewski, czy Rokita udają, że nie ma w Rzeczypospolitej paru milionów obywateli czytających wredny tygodnik i z nim się solidaryzujących. Jeśli zaś ich nie ma, czyli innymi słowy – wszyscy kochają AWS, księdza proboszcza i cztery wielce słuszne reformy, to rzeczywiście usprawiedliwione są wiecznie wyszczerzone z samozadowolenia buzie premiera Buzka i jego szarogęsi, kandydata na prezydenta.
Tutaj też w demaskowaniu przez samo swoje istnienie wszechobecnego zakłamania sytuuje się pierwsza wielka zasługa organu Jerzego Urbana. Druga, niemal równie ważna, to przywracanie rzeczom proporcji. Pierwszy przykład z brzegu: Zjazd Gejów w Rzymie zaplanowany był i uzgodniony z władzami Wiecznego Miasta na długo przed jubileuszową pielgrzymką z Polski. Cóż to ma jednak za znaczenie wobec rozpętanej histerii. Na jej fali kilkanaście bab z Koziej Wólki wystosowuje epistołę do ambasadora Włoch w Rzeczypospolitej, żeby zmusił swój rząd do przepędzenia zboczeńców. Surrealizm. Tym niemniej prasa katolicka liścidło przedrukowuje, inne gazety o nim informują. Tylko “NIE” rży ze śmiechu. Uzdrawiające. Przez lokal redakcji na Słonecznej

przewalają się tłumy dziennikarzy

zagranicznej prasy i telewizji. Informują potem świat, że w Polsce jest jednak prawdziwa wolność słowa – a jej wizytówką jest “NIE”. To już zasługa trzecia. Można by wyliczać dalsze…
Zamiast tego wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby tygodnika “NIE” rzeczywiście nie było. Marek Jurek wierzący w pedagogiczne walory trzaskania rzemieniem po pupie, wiedząc, że teraz już od nikogo nie dostanie klapsa, kandydowałby bez obaw na prezydenta. Milczanowski wróciłby na stanowisko i jeszcze bardziej bezkarny niż dzisiaj szastałby oskarżeniami: Passent – agent chilijski, Cimoszewicz – rosyjski (bo Włodzimierz), że nie wspomnimy o Syryjczyku. Ksiądz Rydzyk nie musząc mieć respektu dla materialnie ucieleśnionego biesa – Urbana, objąłby kierownictwo państwowego radia. Kapucyni zasiedliby w telewizji. Po ulicach przechadzałyby się zaś, sprawdzając prawomyślność i moralność obywateli, lotne patrole benderów, przerywające służbę tylko na czas wykładów uniwersyteckich wyjaśniających kwestię Oświęcimia. Na szczęście, Urban jeszcze w ornat się ubrał i ogonem do Lichenia zaprasza. em jubilatom!

Wydanie: 2000, 41/2000

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy