Taktyczny majstersztyk na pięknej górze

Taktyczny majstersztyk na pięknej górze

Na szczycie Gaszerbrumu I spedzilem kilka minut. s. 188 fot. Archiwum Adama Bieleckiego

Sukces był ogromny, po siedmiu latach Polacy znów zdobyli zimą ośmiotysięcznik jako pierwsi Wróćmy pod Gaszerbrum I [2012 r.]. Pierwszy atak się nie powiódł, ale mieliśmy w odwodzie jeszcze jedną próbę. Musieliśmy się spieszyć, bo prognozy mówiły, że niedługo zacznie bardzo mocno wiać. Artur [Hajzer] został w dwójce. To wtedy z zawodnika stał się prawdziwym kierownikiem. Poświęcił swoją szansę na szczyt, żeby zabezpieczyć tyły. Chyba pierwszy raz w życiu świadomie przesunął się do drugiego szeregu. W odróżnieniu od nas nie spał jeszcze w trójce, ponadto bał się odmrożeń ledwo zaleczonych po wyprawie na Makalu. Wyszliśmy z Januszem [Gołębiem] i Shaheenem [Baigiem]. Mimo wiatru udało nam się dojść do trójki. Pakistańczyk wziął cięższy plecak, dzięki temu straciliśmy z Januszem mniej sił. Potem pomógł nam rozbić namiot i zszedł do Artura. Było po 16, gdy w końcu znaleźliśmy się w namiocie. Przez dwie godziny topiliśmy śnieg. Na podłodze położyliśmy enercetkę [folia termiczna – przyp. red.], a na niej karimaty. Po 19 przykryliśmy się naszym jedynym śpiworem, przytuliliśmy się jak kochankowie i próbowaliśmy na chwilę zasnąć, ale nie przypominało to snu. Nigdy nie przypomina. Poleżeliśmy trzy godziny i zaczęliśmy się zbierać. Na niebie nie było chmur, wiał słabiutki wiaterek. Wychodziliśmy z namiotu w poczuciu, że szczyt już pewnie został zdobyty. Mieliśmy jeden dzień opóźnienia, bo nie udało nam się od razu przedrzeć z jedynki do trójki. Dziwiliśmy się, że Gerfried [Göschl], Cedric [Hahlen] i Nisar [Hussain] wciąż się nie pojawili. Mieli przecież schodzić z wierzchołka naszą drogą. Ruszyliśmy o północy. Na wszelki wypadek wziąłem kawałek cienkiej liny. W plecaku miałem też termos, ze dwa batoniki i flagi – polską oraz sponsorów. Wyszliśmy w nocy wbrew niepisanej zasadzie himalaizmu zimowego, sformułowanej chyba przez Krzyśka Wielickiego: nocą w zimie szczytu się nie atakuje. W lecie to normalne, w końcu atak szczytowy trwa średnio ok. 20 godzin, więc tak czy siak trzeba iść po ciemku. Lepiej to zrobić na początku, bo sił jest więcej niż na końcu, gdy wyziębione ciało znajduje się na granicy wytrzymałości i liczy się każda cząstka energii. Tylko że w latach 80. himalaiści dysponowali gorszym sprzętem niż my. Zimowy start w nocy oznaczał bardzo duże ryzyko odmrożeń, które w przeszłości zdarzały się himalaistom znacznie częściej niż obecnie. Dziś mamy lepsze buty i ubrania. Grzejemy stopy jednorazowymi rozgrzewaczami chemicznymi, czyli wkładkami do butów, które w reakcji z tlenem wytwarzają ciepło. Używamy też rozgrzewaczy elektrycznych, na baterie. Start w nocy był naszą jedyną szansą. Agnieszka [siostra Adama Bieleckiego] przekazała nam jednoznaczne prognozy: 9 marca do godziny 12 ma być ładnie, ale potem zacznie wiać. Spodziewaliśmy się, że o 14 w okolicach szczytu wiatr osiągnie prędkość 80 km na godzinę. Jeśli tam wtedy będziemy, to zginiemy. Po kilkunastu minutach dostaniemy hipotermii. Od temperatury jesteśmy w stanie odgrodzić się sprzętem. Ale przed wiatrem kombinezon już tak nie chroni. Wolę, żeby było minus 50 st. C i wiało z prędkością 10 km na godzinę, niż minus 30 st., ale przy wietrze o prędkości 70 km. Tego dnia było ok. minus 40. Wiało maksymalnie 40 na godzinę. To oznaczało, że temperatura odczuwalna na szczycie będzie wynosiła jakieś minus 60 st. Dziś już wiem, że to blisko granicy mojej wytrzymałości. Szło nam całkiem nieźle. Aż stało się to, co dość często przydarza mi się podczas ataku szczytowego. Zachciało mi się kupę. Noc, ponad 7000 m, minus 40 st., najgorszy możliwy moment, a ja muszę wystawić cztery litery na wiatr. Absolutnie przerażająca sprawa. Z konieczności załatwiłem sprawę szybko, ale i tak byłem wdzięczny Januszowi, że na mnie poczekał te kilka minut. Weszliśmy w kopułę szczytową. Latem droga wiedzie blisko skał, aby uniknąć zagrożenia lawinowego. Zimą jednak cały śnieg jest wywiany, a w jego miejscu znajduje się skała, firn bądź lód, dlatego mogliśmy pójść inaczej. Wbiliśmy się w kuluar, który miał nas wyprowadzić prosto na grań szczytową. – Adam, chyba musimy iść bardziej w lewo – powiedział Janusz. – Nie, Jasiu, idziemy prosto do góry,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 14/2017, 2017

Kategorie: Obserwacje