Taniec to krzyk z serca

Taniec to krzyk z serca

Zawsze sądziłem, że szamańskie zdolności dziadka przejdą właśnie na mnie Rozmowa z Thierrym Vergerem – tancerzem i choreografem – Masz niespotykany życiorys. Żyjesz w Paryżu, urodziłeś się na archipelagu między Australią i Nową Zelandią jako syn wodza plemiennego i wnuk szamana. Czy stąd tyle elementów tańca etnicznego w twoich choreografiach? – W tym, co robię, jest wszystko, czego doświadczyłem w dzieciństwie: mój kraj, jego przestrzeń, konie, bliskość przyrody. Mieszkałem nad laguną. Kiedy chciałem zjeść rybę, łowiłem ją. Duży wpływ miała również niesamowita mieszanka etniczna. Na tym archipelagu, długim na 350 km i szerokim na 100, mówi się w 57 dialektach! Wyobraź sobie panującą tam różnorodność tańców! Kiedy byłem mały, godzinami siedziałem na kamieniu, obserwując Azjatów uprawiających sztuki walki. – Czy od dziecka pragnąłeś tańczyć? – Moim żywiołem były konie. W Nowej Kaledonii miałem ich około 30. Przyjechałem do Francji, bo powołano mnie do wojska. Poprosiłem o przydział do kawalerii w Saumur. Nie wzięli mnie, gdyż nie miałem dyplomu jeździeckiego. Byłem bardzo rozczarowany, bo przecież nawet bez dyplomu umiałem wszystko, co trzeba. Gdy ukończyłem służbę wojskową, zaproponowano mi pięć lat w cadre noir (oficerowie i podoficerowie zajmujący się uczeniem jazdy konnej – przyp. red.), ale przez dwa lata nie miałem prawa dosiadać konia. Zły opuściłem armię i zająłem się tańcem. Miałem 28 lat. – Gdyby pozwolono ci jeździć, zostałbyś w wojsku? – Wróciłbym do siebie z dyplomem i zajmowałbym się moimi końmi. Mamy ranczo, które nazywa się le guardian, czyli stróż. Nie zostałbym żołnierzem. – Twój dziadek był szamanem. Miałeś jeszcze jakieś inne… hm, alternatywy zawodowe? – Mój dziadek leczył ludzi. Nie mógł brać za to pieniędzy, ponieważ wówczas straciłby swoją moc. Płacono mu w naturze: mlekiem, cukrem. Kiedy byliśmy dziećmi, bardzo się go baliśmy. Mieliśmy wrażenie, że potrafi w nas czytać. Nauczył mnie rozpoznawać, gdzie są granice moich możliwości, ale również nauczył mnie je przekraczać. Jestem synem wodza plemienia. Zawsze sądziłem, że zdolności dziadka przejdą właśnie na mnie, ale tak się nie stało. Zostały przekazane jednemu z jego jedenaściorga dzieci – osobie, której nikt nie brał pod uwagę. – Kończysz pracę nad projektem realizowanym wspólnie z Kieleckim Teatrem Tańca. Jak się pracuje z polskimi tancerzami? – Myślę, że dla tancerzy z Kielc było to nowe wyzwanie. Nigdy nie próbowali takiego stylu. Wykonaliśmy ogromną pracę psychologiczną. Teraz zakończyliśmy już tworzenie. Pozostały kostiumy, makijaż, kolor włosów, czyli cały design. I cała praca przy oświetleniu w teatrze. Zrobieniu dobrych zdjęć i wideoklipów. Najwięcej pracy pochłonie uzyskanie czystości ruchu. W tych ludziach widać balet. Ja także uczyłem się tańca klasycznego, nowoczesnego, jazzu, ale są to tylko instrumenty. Artysta musi się otwierać. Nie ma już etykiet, zacierają się granice. Wszelkie rodzaje w sztuce się mieszają – to owoc globalizacji. – Czy to, co robisz, jest globalizacją? Łączysz różne elementy, na przykład muzykę techno, taniec arabski i język migowy… – Byłbym pretensjonalny, mówiąc coś takiego. Wolę powiedzieć, że jestem po prostu rzemieślnikiem. Pewien dziennikarz powiedział, że jestem etniczno-współczesny. Inny stwierdził, że na swój sposób na nowo wymyśliłem jazz. Wolę tę drugą wersję – Co znaczy tytuł najnowszego spektaklu: „Draab zeen”? – W języku libańskim draab zeen oznacza most, kładkę. Przedstawiam opowieść, która równie dobrze mogłaby dziać się w Polsce. To historia ludu. Rozgrywa się na no man’s land – ziemi niczyjej, na której nie ma nic. I nagle pojawia się anioł. Może być mężczyzną lub kobietą. Zatem on – lub ona – tchnął swoją wolę, posiał ziarno. I stworzył draab zeen między wszechświatem a Ziemią. Tancerze zjedli to ziarno, a co z tego wynikło… okaże się podczas spektaklu. W sztuce istnieje pomieszanie kobiety z mężczyzną. A także dobra i zła. Jest walka, jest mądrość i jest miłość. Jest bardzo wiele rzeczy z życia. – Dlaczego ten spektakl powstał akurat w Polsce? A do tego akurat w Kielcach? Co cię przyciągnęło z Paryża? – No i się wyda (z zakłopotaniem)… No cóż. Ponieważ myślałem… że Kielce leżą na Syberii. Że

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 13/2003, 2003

Kategorie: Kultura