Teatr na rozdrożu

Teatr na rozdrożu

To do Warszawy należało pierwsze słowo w życiu teatralnym 2005 Grzegorz Jarzyna, zmieniając nazwę Teatru Rozmaitości na TR Warszawa, „wykrakał”. TeRaz Warszawa, po okresie zabłąkania i niepewności, wysunęła się na czoło teatralnej Polski. Kłopoty przeżywają centra tradycyjnie mocne – Kraków, Wrocław, Wybrzeże i Łódź. I choć nadal dzieją się rzeczy ciekawe w mniejszych ośrodkach, takich jak Opole czy Legnica, ich impet wyraźnie osłabł. Od Grzegorzewskiego do Montowni Najwięcej teatralnego szumu medialnego w minionym roku spowodowały: warszawski Klata Fest, czyli pokaz prac reżyserskich Jana Klaty, wielomiesięczne targi o usunięcie lub pozostawienie Macieja Nowaka na stanowisku dyrektora Teatru Wybrzeże w Gdańsku, próba (nieskuteczna) skierowania do prokuratury oskarżenia o tzw. szerzenie pornografii przez katowicki teatr Suka Off, kolejne zamachy na najmodniejszy klub w stolicy, czyli Le Madame, oraz pomniejsze afery personalne. Nie wywoływała natomiast wrażenia postępująca cicha śmierć Teatru TV, nieoczekiwanie powstrzymana jesienią, kiedy na ulicach wielu miast pojawiły się billboardy z zapowiedziami nowych przedstawień telewizyjnych. Co więcej, bez zbędnych fanfar teatr powrócił na swoje miejsce w poniedziałkowej ramówce (choć nie co tydzień), a nawet zaczął się pojawiać „na żywo” w transmisjach ze spektakli, czego – jak jeszcze niedawno się zarzekano – miało już w telewizji nigdy nie być. Na szczęście nie tylko w polityce „nigdy” to słowo godne wykreślenia i wydaje się, że po okresie głębokiej zapaści Teatr TV powraca do życia, także za sprawą kilku obiecujących realizacji. Przypadek to czy nie, ramy teatralnego roku 2005 w Warszawie stworzyły dwa ważkie spektakle o poszukiwaniu drogi do domu – autorskie, ostatnie przedstawienie Jerzego Grzegorzewskiego „On. Drugi powrót Odysa” w Teatrze Narodowym i pierwszy spektakl w uzyskanej siedzibie Teatru Montownia „Peer Gynt” według poematu dramatycznego Ibsena. Rzecz ciekawa, oba spektakle przyjęte przez warszawskich recenzentów nieprzychylnie, niekiedy ze złą wolą i brakiem zrozumienia. Przedstawienia te bowiem nie przystają do ulubionych i podobno najważniejszych tematów czasu, a mianowicie tożsamości seksualnej i wyścigu szczurów. Z niejaką wyniosłością odnoszą się też do bieżących zagadnień politycznych oraz perspektyw zwalczania bezrobocia w Polsce. Jednym słowem równie daleko im do egzystencjalnej „szamotaniny pępka” spod znaku Sarah Kane, jak i do zaangażowanej publicystyki. Nie stanowią także przykładów przebierania klasyki w szmatki bohaterów kultury masowej. Natomiast trzeci ważny spektakl minionego roku, należący do tego samego porządku zmetaforyzowanej opowieści o człowieku, „Kosmos” według Witolda Gombrowicza w reżyserii Jerzego Jarockiego, spotkał się z powszechnym uznaniem. Prawdopodobnie jednak ze względu na szacunek dla mistrza inscenizacji, a nie z powodu bliskości duchowej ze wspomnianymi wcześniej przedstawieniami. Okazało się bowiem, że Wyspiańskiego-Grzegorzewskiego, Gombrowicza-Jarockiego i Ibsena-Montownię więcej łączy, niż się na pierwszy rzut oka wydaje, a zwłaszcza wspólny mianownik wielkich opowieści, które są figurą losu człowieka. Najbardziej osobisty charakter ma spektakl Grzegorzewskiego, dramatyczna fuga na pożegnanie artysty ze światem, który zmagając się z własnymi słabościami, widmami i tęsknotami, uporczywie szuka porozumienia z widzem. Najbardziej obiektywistyczny jest spektakl Montowni, rozpięty między patosem a romantyczną ironią, który oferuje prostą, ale jakże często lekceważoną prawdę-przestrogę: tylko wtedy nasze życie ma sens, jeśli pozostawimy po sobie żywe, dobre uczucia choćby jednego człowieka. Pomiędzy nimi „Kosmos” Jarockiego, mroczna opowieść o ludzkiej duszy, o jej zagubieniu, krzyczącej samotności, lęku i trwodze. We wszystkich tych spektaklach diapazon treści odpowiada skali artystycznych środków: teatr daje widzowi szansę obcowania z najwyższej klasy mistrzostwem aktorskim, wielką starannością w doborze środków wyrazu i całościowymi wizjami artystycznymi. Wielkie role Mariusza Benoit („Peer Gynt”), Zbigniewa Zapasiewcza i Anny Seniuk („Kosmos”), Jerzego Radziwiłowicza („On. Drugi powrót Odysa”) – nie wspominając o innych wysokiej próby dokonaniach aktorskich w tych spektaklach – są tego świadectwem. To doprawdy krzepiące, że w czasach, kiedy teatr boryka się z dziesiątkami problemów, a na scenie króluje niechlujstwo wykonawcze, można tak starannie i z sensem doszlifować wykonanie, że staje się prawdziwą sztuką. Dlaczego jednak te wielkie opowieści z trudem przebijają się do widzów (i recenzentów?). Być może to presja neonaturalizmu, kina akcji i poetyki telenoweli, które odzwyczajają od namysłu, także w teatrze. Atak

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 04/2006, 2006

Kategorie: Kultura