Teatr u progu zmian

Teatr u progu zmian

Podsumowanie sezonu teatralnego 2006/2007 Jeszcze niedawno wszystkim się wydawało, że teatr polityczny bezpowrotnie minął, tymczasem odradza się z impetem Pod koniec sezonu w Warszawie prawdziwe tsunami kadrowe – tego jeszcze nie było, zmiana dyrektorów aż w pięciu teatrach. Powody tego różne, ale na pewno nie jest to tylko zbieg okoliczności. Najwyraźniej stołeczny ratusz porządkuje teatralne gospodarstwo. Jakie będą tych porządków skutki, zobaczymy w następnych sezonach. Najwięcej zamieszania wywołały wieści z Teatru Powszechnego – hiobowe informacje o kryzysie teatru, o szczególnym manifeście młodego kierownika literackiego, który szybko kierownikiem przestał być, podobnie jak nowy szef artystyczny, a na koniec i wieloletni dyrektor tego teatru, Krzysztof Rudziński. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że w okresie tej wirówki nonsensu, uruchomionej przecież przez artystów Powszechnego, teatr dał kilka wybornych premier i obok Narodowego czy Rozmaitości wyznaczał temperaturę życia teatralnego w Warszawie. To tutaj widzieliśmy wypieszczone przedstawienie Anny Augustynowicz „Miarka za miarkę” w nieledwie rapsodycznej inscenizacji (reżyserka otrzymała prestiżową Nagrodę im. Tadeusza Żeleńskiego-Boya, zanim na spektakl nie posypał się deszcz innych wyróżnień), jakże wymowną opowieść o manipulacji i kaprysach władzy. To tu miał miejsce najgorętszy spektakl sezonu, „Albośmy to jacy, tacy” Piotra Cieplaka, osnuty wokół „Wesela” Wyspiańskiego, namiętny protest teatru przeciw niszczeniu tkanki społecznej, przeciw zachwaszczaniu języka neonowomową, przeciw lekceważeniu podstawowych wartości, przeciw odradzaniu się hydry ksenofobii i nietolerancji wszelkiej maści. To tu wreszcie obejrzeliśmy niebanalną sztukę „Gruba świnia”, całkiem udatną lekcję szacunku dla inności. Nieźle jak na jeden, podobno paskudny sezon! O czym to świadczy mianowicie? Czyżby wiadomości o kryzysie Powszechnego były tak dalece przesadzone? A może to sytuacja zagrożenia wyzwoliła drzemiące w zespole siły twórcze? Stary repertuar, czyli po co nam klasycy? Najwymowniejsze było starcie spektakli Anny Augustynowicz (wspomnianej „Miarki za miarkę”) i Mai Kleczewskiej („Fedra” w Narodowym). Było to w istocie zderzenie reżyserki, która ma pomysły (Kleczewska), z reżyserką, która myśli (Augustynowicz). „Fedra” to największa i zarazem najkosztowniejsza katastrofa minionego sezonu. Całkowicie przebudowana przestrzeń salki Narodowego przy Wierzbowej, stosy owoców i ciast, wieńce, striptizy, psy, kroplówki – wszystko to na próżno, pustka tego spektaklu i emocjonalne wyziębienie aż wyły. Spod ruin wystawał jedynie Jan Englert, który wykonawszy monolog na swoim (jak zwykle wysokim) poziomie, nie wpisał się w histeryczny pejzaż tego pobojowiska. Zresztą Fedra jako symbol kobiety wyzwolonej i powalonej pojawiała się w tym sezonie jeszcze parokrotnie, ale za każdym razem bez sukcesu (wyciągnięto z lamusa beznadziejny dramat Sarah Kane, przejaw bezradności autorki wobec mitu wymagającego subtelnej ręki). Na tym tle skromny spektakl Anny Augustynowicz ogromnieje. Wobec aktorskiej i myślowej mizerii „Fedry” koronkowa robota aktorska i przemyślana koncepcja „Miarki za miarkę” okazuje się fenomenem wartym szczególnego wyróżnienia. Nie chodzi o to, aby odtrąbić odnalezienie złotego kluczyka do klasyki, ale oddać inscenizatorce, co należne: trafność poszukiwania sensów w tym tajemniczym dramacie Szekspira, wyczucie aktualności (ale ponad dojutrkowskie aluzje – idiotyczne wydają się interpretacje tych recenzentów, którzy w spektaklu odnaleźli odniesienia do… seksafery w Samoobronie). Wysoka fala dekonstrukcji klasyki jednak przygasa. Po okresie sprasowanych „Makbetów”, przykrawanych do rozmaitych potrzeb (od ludowych pohulanek po konflikt na Bliskim Wschodzie), przyszła pora na wersje bardziej stonowane, jak choćby „Jak wam się podoba” Szekspira w reżyserii Jarosława Kiliana w Polskim czy „Hedda Gabler” Ibsena w Akademii Teatralnej (obiecujący dyplom reżyserski Pii Partum). Także „Śluby panieńskie” Jana Englerta, zrealizowane z nutą ciepłej nostalgii, z rozmachem stylizacyjnym, dają podwójną szansę widzowi: obcowania z pięknem języka Fredry i przeżycia ujętej w delikatny cudzysłów zabawnej historii miłosnej. Z tego czytelnego, trochę przejaskrawionego podziału na dramatystów i postdramatystów, to jest zwolenników teatru dramatycznego i zwolenników nowego teatru, który gotowym dramatem raczej gardzi, wyłamuje się Piotr Cieplak z „Albośmy to jacy, tacy”, łącząc teatr quasi-improwizowany, pisany na scenie, z klasycznym wygłoszeniem tekstu dramatycznego „Wesela”. To zresztą niejedyny przykład przemawiania, jak za czasów heroicznych teatru aluzji (czyli w okresie PRL), za pomocą klasyki

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2007, 31/2007

Kategorie: Kultura