Tępy świąteczny dyżur

Tępy świąteczny dyżur

prof. Krzysztof Bielecki fot. Archiwum prywatne

Najdłużej siedziałem przy łóżkach tych, którzy byli samotni Prof. Krzysztof Bielecki – chirurg ogólny i chirurg onkolog Opowiedz, proszę, o swoich świątecznych dyżurach. Jakie były? – Najpierw chciałbym wspomnieć o pewnej tradycji przedświątecznej, której jestem wierny do dziś. Otóż u nas, na Grochowie, a jestem rodowitym warszawiakiem, obowiązywał taki obyczaj, że przed świętami nosiło się w kieszeni opłatek, aby się nim dzielić z bliźnimi. Od lat więc chodzę po mieście i składam życzenia ludziom, dzielę się opłatkiem – ale nie tylko z przyjaciółmi, również z nieznajomymi, których spotykam po drodze, np. w sklepie, na poczcie czy w metrze. I jak ludzie na to reagują? – Przeważnie są na początku zaskoczeni. Ale po kilkunastu sekundach już się uśmiechają i odwzajemniają serdecznością. Ostatnio jedna pani na poczcie, gdy zastukałem do niej przez szybkę, najpierw zrobiła wielkie oczy, ale zaraz potem wybiegła do mnie, aby się ze mną uściskać. Dla takich chwil naprawdę warto żyć. Ale bywa i tak, że ktoś zareaguje negatywnie. Pamiętam chłopaka, którego zagadnąłem na przystanku tramwajowym, bo stał jakiś smutny. Kiedy zaproponowałem mu podzielenie się opłatkiem, odwrócił się do mnie plecami i coś brzydkiego burknął pod nosem. Pomyślałem wtedy sobie, że bardzo mu współczuję, bo gdzieś zgubił bezpośredni kontakt z drugim człowiekiem. Ująłeś mnie przed laty tym swoim ciepłem i bezpośredniością, kiedy robiłam z tobą pierwszy wywiad. Zachowywałeś się jak normalny człowiek, a nie ważny profesor. – Bardzo lubię takie powiedzenie Stanisława Leca: „Bądźmy ludźmi, choćby tak długo, póki nauka nie odkryje, że jesteśmy czymś innym”. Zwykle w ten sposób kończę wykład, ale i staram się żyć według tej wskazówki. Jak świąteczny czas i dzielenie się opłatkiem wyglądało w twojej pracy? – W szpitalu Orłowskiego, gdzie pracowałem przez 25 lat, robiliśmy zawsze wspólny opłatek dla wszystkich oddziałów. Byłem inicjatorem tego przedsięwzięcia, bo przedtem każdy robił go oddzielnie, a mnie to się nie podobało. Poszedłem więc do dyrektora i zaproponowałem zmianę. Została przyjęta. Odtąd cały szpital spotykał się na dole w holu, gdzie składaliśmy sobie życzenia, a potem wspólnie śpiewaliśmy kolędy. Była naprawdę świetna atmosfera, wszyscy tego dnia się kochali i o to chodziło. Jak cię znam, śpiewanie kolęd musiało być twoją inicjatywą. – Ludzie na ogół nie chcą śpiewać, krępują się. Trzeba ich do tego zachęcić, zrobić pierwszy krok. W tym celu zawsze brałem ze sobą paru kolegów z mojego chóru i zaczynaliśmy. Po paru minutach dołączało parę osób, a po pół godzinie śpiewał już cały szpital. Niesamowite wrażenie. A czy pamiętasz swoje świąteczne dyżury? Jakie były? – Moje najwspanialsze wspomnienia dotyczą dawnych lat, kiedy zaczynałem pracę jako młody lekarz w warszawskim szpitalu na Solcu. To był początek lat 60. Wracam do tych czasów z ogromną tęsknotą. Bo? – Może dlatego, że byłem wtedy młody i kochałem swój zawód, traktowałem go jak powołanie. Teraz to niemodne, a wiele osób idzie na medycynę z innych względów. Ale w tamtych czasach wszyscy uważaliśmy nasz zawód za misję. Z kolei szpital był jak drugi dom. Jak to się stało, że zostałeś lekarzem? – Zawdzięczam to mojej matce. Jako młody chłopak nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić, jakie studia wybrać. I wtedy moja świętej pamięci mama powiedziała coś takiego: „Synku, żaden zawód nie da ci tyle satysfakcji, co praca lekarza. Zdawaj na studia medyczne”. Tak zrobiłem i nigdy tego nie żałowałem. Bo czy można mieć z czegoś większą satysfakcję niż z uratowania komuś życia? Jestem twoją dłużniczką, bo uchroniłeś mnie przed niepotrzebną operacją. Ale najbardziej zapamiętałam to, że codziennie mnie i innym pacjentom podawałeś dłoń na powitanie. Przychodziłeś do swoich pacjentów, pytałeś, jak się czują. Byłam zdziwiona, bo wpadałeś do szpitala już po dyżurze, często wieczorami. – Zawsze traktowałem serio to, co robię. Skoro kogoś się zoperowało, trzeba potem zobaczyć, jak ten ktoś się czuje po zabiegu. Przecież to normalne. A przy okazji – czas to najcenniejsza rzecz, jaką można podarować drugiemu człowiekowi. Niestety, trochę to się zmieniło i do zawodu lekarza trafiają też ludzie, którzy są nastawieni głównie na zarabianie pieniędzy. Są egoistyczni i przepełnieni pychą. Uważają, że tylko im się wszystko należy od życia. A może warto,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2016, 51/2016

Kategorie: Zdrowie