To ja, twoje sumienie

To ja, twoje sumienie

Krzyczała w tłumie, bo była samotna

Gorąco, kolorowo, gwarnie. Wokół gromady spalonych na brąz, roześmianych wczasowiczów. Na jednej z dużych, trójmiejskich poczt stara kobieta zaczepia klientów.
– Zabierzcie mnie do syna, zabierzcie mnie do syna! Jestem ciężko chora, proszę, powiadomcie go! Mój syn nazywa się Tomasz Grzywacz i pracuje w kotłowni w P.
Sztuczna szczęka wypada jej od tego potoku słów i toczy się po posadzce. Zaś wołanie staruszki zamienia się w bezładny, histeryczny bełkot. Trzęsącymi rękoma łapie się przechodzących ludzi, ich pasków, rękawów, toreb. Ci jednak natychmiast wyzwalają się z tych uścisków, pośpiesznie uciekając w stronę pocztowych okienek.
– Może by wezwać policję albo pomoc społeczną – proponuję nieśmiało. Urzędniczka za szklaną szybą patrzy na mnie z politowaniem.
– Po co? – oponuje. – To chory człowiek, już drugi dzień tak krzyczy.
– Ale nie można jej przecież tak zostawić, nawet do domu nie jest w stanie wrócić o własnych siłach – upieram się. Urzędniczka tylko wzrusza ramionami.
– Błagam, niech mnie pani wysłucha i zadzwoni do syna – staruszka już mnie dostrzegła, rozpaczliwie wpija się w moje ramię. Jeśli nie miałby pieniędzy na podróż, to niech pożyczy, zwrócę mu po przyjeździe, wszystko zwrócę…

Znam go

Nic nie pamięta. Ani jego adresu, ani telefonu, ani dokładnie miejsca pracy. Wykrzykuje jedynie wciąż jego imię, jak magiczne zaklęcie. Próbuję szukać pomocy na najbliższym posterunku policji. Tam mówią, że przyślą dzielnicowego… jutro.
Podobna jest reakcja funkcjonariuszy z P. Nigdy nie słyszeli o Tomaszu Grzywaczu, a spisu mieszkańców nie mają. Wertuję książkę telefoniczną. Nie ma abonenta o nazwisku Grzywacz. W końcu na chybił trafił wybieram jakiś numer w P. Telefon odbiera mężczyzna, co za szczęśliwy zbieg okoliczności, tak, zna Grzywacza, rzeczywiście jest on palaczem i mieszka nieopodal na popegeerowskim osiedlu. Uzbrojona w te informacje dzwonię znów na posterunek w P. Tym razem policjanci kładą uszy po sobie i obiecują zawiadomić kogo trzeba.
Pędzę do staruszki, którą posadziłam w kącie poczty. Z zachwytu składa dłonie jak do pacierza i wykrzykuje z niespodziewaną krzepą: – Pani, pani jest od Boga.
Nie mam wyjścia, muszę ją zaprowadzić do jej mieszkania.

Niech pani się nie dobija

Luty, pół roku później. Ta sprawa nie daje mi spokoju. Czy syn przypomniał sobie o starej matce? Pukam, tak jak mi kazała, w kuchenne okno od podwórza. Łomocę z całych sił, przerywam, biegnę do drzwi, szarpię za klamkę, potem znów do okna. Powtarzam to kilka razy, bez rezultatu. Niemłoda już kobieta przygląda mi się podejrzliwie. Pytam ją o staruszkę. – Umarła – mówi i wzrusza ramionami. Kiedy? Dokładnie nie pamięta. Może to było jeszcze w grudniu, a może już w styczniu. Kto by tam miał głowę do takich historii. Wiele razy zabierano ją do szpitala, a potem odwożono. Ostatnim razem też ją odwieźli, pewnie wtedy umarła. Gdy długo nie wychodziła, sąsiadka z dołu poszła zajrzeć. Zastała drzwi zamknięte na głucho, więc zadzwoniła do syna, a ten dopiero po czterech dniach zjawił się z policją i prokuratorem.
Stoję pośrodku podwórza, słuchając tej beznamiętnej relacji, a przez głowę przelatują mi w najdrobniejszych detalach wszystkie zapamiętane obrazy. Jej drobna sylwetka, w schludnym, granatowym wdzianku, czoło pod włóczkową czapką naznaczone bliznami po kolejnych upadkach, ręce w wątrobianych plamach. Nawet ten cień żalu w oczach pamiętam, gdy pokazywała mi ślubny portret nad starym kredensem.

Tylko pieniądze

Chciałabym się coś jeszcze dowiedzieć, ustalić, wyjaśnić, lecz mieszkańcy kamienicy trzaskają mi drzwiami przed nosem, wyraźnie poirytowani.
– Co pani tak o nią wciąż pyta i pyta – dziwią się. – Stara była i zupełnie pomylona. Ciągle tylko opowiadała, że ją otrują, zabiją, okradną. Nikogo do siebie nie wpuszczała, no, może tylko sąsiadkę z dołu. A rodzina w porządku – przyjechała, pochowała, meble zabrała i mieszkanie teraz puste stoi.
W poszukiwaniu tej sąsiadki z dołu obchodzę wszystkie sklepy z owocami w dzielnicy. W końcu ją znajduję. Stoi za ladą zdziwiona, zerkając na mnie raz po raz zza okularów. Tak, opiekowała się tą staruszką tyle, ile mogła, od czasu do czasu.
Między ważeniem a to kilograma jabłek, to znów kartofli, sprzedawczyni bąka coś o życiu, śmierci, samotności i opuszczeniu. Właściwie nie chce rozmawiać, bo zmarła ma dużą rodzinę, jeszcze ją zagryzą, będą nachodzić, dokuczać. Mimo to czekam na nią przed sklepem w wieczornej szarówce. Nawet się nie gniewa, tylko patrzy na mnie jakoś dziwnie. – Tak, z babci niezła aktorka była – mówi. – Chodziła na przystanki, do sklepów, na pocztę i krzyczała wniebogłosy, histeryzowała, rozpaczała. Tylko po to, by ktoś zwrócił na nią uwagę. Z tej samotności i tęsknoty za dziećmi dosłownie wariowała i chyba się nawet na śmierć zagłodziła. Jadła tylko suche bułki, maczane w herbacie, a jak jej kiedyś zupę przyniosłam, to tak ją oszczędzała, aż się skwasiła i skończyło się rozstrojem żołądka. Chytra na pieniądze to do końca została. To przez nie synów straciła. Nauczyła ich tylko miłości do forsy, a nie do matki. Jeden się rozpił, a drugi uciekł aż do Niemiec. Nawet mszy jej na pogrzebie nie zamówili, bo pewnie za drogo by ich wyniosło.

Nic nie wiem

Miejscowość P. Błądzę między szarymi blokami popegeerowskiego osiedla, szukając mieszkania Grzywaczów. Pukam. W drzwiach wita mnie synowa zmarłej staruszki.
– A mąż gdzie?…
– Na rybach chyba. Zresztą, kto to wie, zawsze, jak ma wolne, to gdzieś łazi i łazi.
Stoimy twarzą w twarz w ciemnym korytarzu, wokół brudno, biednie, smutno. Nawet nie umie sobie przypomnieć, kiedy babcia zmarła.
Chyba to jeszcze w listopadzie było, a może już w grudniu. Ona tam wcale nie pojechała, nie weszłaby do mieszkania, gdzie jest umarlak. Ale mąż opowiadał, że teściowa siedziała na kanapie, nakryta kocem, tak jakby na kogoś czekała. Zawsze lubiła tak wysoko siedzieć.
Ona to z nią nie mogła się dogadać, nikt nie mógł. Żadnego z wnuków nie chciała zameldować, twierdziła, że ją pobiją albo obrabują. A teraz przez to całe mieszkanie przepadło. Tylko tego syna z Niemiec wciąż wyglądała, ale on też miał ją w nosie. Dopiero na pogrzebie się zjawił. Raz, tuż przed śmiercią nawet do nich zajechała taksówką. Słaba już wtedy była, ciągle się przewracała, posiedziała tylko chwilkę, bo taksówkarz nie chciał dłużej czekać.
– A wówczas, gdy dzwoniłam, to ktoś do niej pojechał? – pytam.
– Chyba tak, zresztą nie, nie wiem, nie pamiętam.
– Może mąż będzie wiedział, kiedy wróci? – dociekam.
– Kto go tam wie, kiedy.
– A jeśli zostawię pieniądze na telefoniczną kartę, to zadzwoni…
– Pewnie, pewnie – kobieta zaciska kurczowo palce na dziesięciozłotowym banknocie.
Na obiecany telefon czekam do dziś.

Wydanie: 2000, 24/2000

Kategorie: Kraj
Tagi: Helena Leman

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy