Trudna decyzja

Trudna decyzja

Nikt nie ma prawa zmuszać mnie do życia dziewięć miesięcy w nieustannym strachu, że na 70% coś złego się stanie

W związku ze śmiercią kolejnej ofiary restrykcyjnego prawa antyaborcyjnego wrócił jak bumerang bolesny temat piekła polskich kobiet. Pomyślałam, że moja historia może komuś pomóc i postanowiłam ją opisać. Mam teraz 68 lat, jestem już emerytką. Zaszłam w nieplanowaną ciążę w 1991 r., mając 36 lat. Prawo nie było wtedy tak restrykcyjne. A ja z różnych przyczyn nigdy nie chciałam i nie planowałam mieć dzieci. Człowiek jest istotą seksualną, seks jest sposobem wyrażania miłości, utrzymywania więzi, daje poczucie bezpieczeństwa.

Od ośmiu lat żyłam w związku z kochanym mężczyzną, który miał dwoje dzieci z poprzedniego związku, kochał je, płacił sumiennie na ich utrzymanie (a były to czasy, gdy o pracę nie było łatwo), utrzymywał z nimi stały kontakt, był spełniony jako ojciec i moja niechęć do prokreacji nie przeszkadzała mu w najmniejszym stopniu. Byliśmy dojrzali i odpowiedzialni. Robiliśmy wszystko, aby się zabezpieczyć, przez osiem lat trzy kolejne spiralki dobrze się sprawdzały (98,8% pewności!), jednak pół roku przed terminem wymiany ostatniej stało się! Zaczęłam bardzo źle się czuć, miesiączka się nie pojawiła. Dość długo nie rozumiałam, co się ze mną dzieje, ewentualności zajścia w ciążę nie dopuszczałam do siebie. W końcu kupiłam test „na wszelki wypadek”, potem stan rzeczy potwierdził ginekolog, dodając do tej nieoczekiwanej i wcale dla nas nieradosnej wiadomości jeszcze jedną: „Ma pani dużą torbiel na jajniku, ciąża ze spiralką i z torbielą jest ciążą wysokiego ryzyka, no i to pani pierwsza ciąża, a ma pani już 36 lat, co nie ułatwia sprawy”. Byłam u kilku ginekologów, nikt nie umiał mi wytłumaczyć, co konkretnie może się stać, ale perspektywy, które roztaczali, nie były optymistyczne. Mówiono o możliwości skręcenia się torbieli, gdy ciąża będzie rosła, i mojej śmierci, zanim ktokolwiek zdąży udzielić mi pomocy, o uszkodzeniu płodu przez spiralkę, o wpływie torbieli na płód (ryzyko poważnego uszkodzenia, m.in. letalnej wady serca, akurat taki przypadek znałam – znajoma, mając torbiel na jajniku, zaszła w ciążę i urodziła dziecko z potrójną wadą serca, które wkrótce zmarło). Gdy pytałam o stopień prawdopodobieństwa, że urodzę zdrowe dziecko, lekarze mówili o ok. 70% ryzyka i zdecydowanie sugerowali aborcję, uzasadniając to tym, że czynników ryzyka jest zbyt dużo i nie sposób przewidzieć, co się stanie. W mojej bliskiej rodzinie była para mająca córkę w moim wieku, niezdolną do samodzielnego życia, napatrzyłam się na cierpienia i tych rodziców, i tej dziewczyny, wtedy już dorosłej kobiety, oraz ich lęk o to, co się stanie, gdy oni odejdą.

Bez przerwy myślałam o tym wszystkim. Mój partner mnie wspierał, pozostawiając mi ostateczną decyzję. Zdecydowałam się na aborcję w klinice patologii ciąży. Nie było to łatwe, bardzo to przeżyłam, ale do dziś uważam, że decyzja była słuszna i to, że miałam wtedy wybór, było moim podstawowym prawem. Nie chciałam i uważałam, że nikt nie ma prawa zmuszać mnie do życia dziewięć miesięcy w nieustannym strachu, że na 70% coś złego się stanie. Nie popadłam w depresję, mieliśmy normalne życie we dwoje, ze szczęściem i smutkami, jak wszyscy. Nie popadałam w rozpacz na widok cudzych dzieci, lubiłam je. Nigdy nie zdecydowałam się powtórnie, tym razem celowo i świadomie, zajść w ciążę. Stosowałam pigułki, potem mój partner zdecydował się na (nielegalną już wtedy) wazektomię.

Przez długie lata opiekowałam się ciężko chorymi rodzicami. Spisać i przekazać swoje doświadczenia zdecydowałam się pod wpływem niedawnej dyskusji z koleżanką o prawie aborcyjnym. Ona jest z nurtu pro-life, ja pro-choice. Zanim ostatecznie pokłóciłyśmy się „na zawsze” (starsze panie pod tym względem są trochę podobne do pięciolatek – różnica zdań często kończy się zerwaniem koleżeństwa), używała argumentów podobnych do tych, które słyszeliśmy z ust Jarosława Kaczyńskiego i słyszymy z ust księży (że troska o nawet całkiem niesprawne i niezdolne do samodzielnego życia dziecko spaja rodzinę, nadaje sens życiu, że nawet jeśli dziecko umrze wkrótce po urodzeniu, to czas z nim spędzony jest bezcenny itp.). Co ciekawe, ta koleżanka, głęboko wierząca i praktykująca, ma dwoje zdrowych wnuków, ale… nie podejmuje się nawet w weekendy opieki nad nimi, bo ją denerwują, nie opiekowała się też starym, niedołężnym ojcem. Myślę, że to jest jakoś typowe – pro-life są najczęściej ludzie niemający najbledszego pojęcia o zagadnieniu.

Maria, Wrocław

Wydanie: 2023, 26/2023

Kategorie: Kraj, Od czytelników

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy