Tymczasem napisałem pierwsze zdanie nowej powieści

Tymczasem napisałem pierwsze zdanie nowej powieści

Fot. Jan Graczynski / East News Krakow EXPO Krakow 24.10.2015 18. Miedzynarodowe Targi Ksiazki w Krakowie N/Z: Krzysztof Varga

2 maja 2018 Wyprawa na Grochów – już nie rytuał, ale przyzwyczajenie, konieczność podróży w okolice ronda Wiatraczna, placu Szembeka. Najczęściej przeze mnie nawiedzana dzielnica miasta, bo pomijam mój ekosystem mokotowski, środowisko naturalne. Lecz jeśli z Mokotowa intensywnie ruszam do innych dzielnic i jest to ruszanie naznaczone silną emocjonalnością, to jest Grochów właśnie. Nieustające, choć nieregularne wyprawy na Grochów odbywam w największym sentymentalnym podnieceniu. Przez rok woziłem Roberta do szpitala na Szaserów, na jego coraz rozpaczliwsze chemioterapie, a potem go z nich zabierałem i byłem zdruzgotany, że muszę go tam wozić, i byłem szczęśliwy, że tam jeżdżę, zanim mnie ktoś zacznie wozić. Aż przyszedł czas, gdy zawiozłem go i już nie odebrałem, nie odwiozłem do domu na róg Niepodległości i Ursynowskiej, albowiem pojechał tam po raz ostateczny. Wcześniej jeździłem na Szaserów do matki leżącej na ortopedii po upadku we własnym domu; stał się w pewnym momencie szpital na Szaserów miejscem niemal najistotniejszym, a na pewno najkonieczniejszym w życiu, a ja zostałem wiernym klientem szpitalnej kawiarni, przesiadywałem nad herbatą i gazetą, oswajając nieuchronność. Ale jeżdżę na Grochów także do Antykwariatu Grochowskiego od kilku lat wypełniającego podziemia i parter jednego z akademików na Kickiego, po tym jak przeniósł się z placu Szembeka, gdzie na tamtejszym, nieistniejącym już bazarze tworzył z kilku połączonych ze sobą odstręczających bud labirynt, w którym i Minotaur by się pogubił. Jeżdżę zatem na Kickiego, kupuję po więcej niż okazyjnych cenach stare wydania klasyków, uzupełniam braki z literatury młodzieżowej Peerelu, wypełniam dziury w zbiorach, daję się ponieść niezrozumiałej fantazji czytelniczej, graniczącej z perwersją, gdy wynoszę stamtąd naręcza Żeromskiego tylko po to, by mieć w domu stare wydania jego powieści i roić, że kiedyś całość przeczytam i masywny tekst o Żeromskim napiszę. Za ladą kantorka stoi przemiły mężczyzna, łysiejący, z wyraźną nadwagą, w bluzie z napisem „Śmierć wrogom ojczyzny”, w koszulce sławiącej Narodowe Siły Zbrojne, w strojach epatujących miłością do ONR-u, a jednocześnie emanuje z niego taka sympatyczność, jest tak uczynny, każdej książki szuka z takim poświęceniem! Jeśli trzeba przejść do drugiego pomieszczenia antykwariatu, tego piwnicznego, sam pójdzie po „Śmierć Wergilego” Brocha, byleby się klient, czyli ja, nie musiał fatygować. Wstrząsający dysonans poznawczy odczuwam, zawstydzające uczucie sympatii do skrajnego nacjonalisty, ledwo dającą się powstrzymać potrzebę zaprzyjaźnienia się z nim, tym większą, że widzę w nim żarliwość nie tylko polityczną, ale żar bibliofilski, rozpalający mu oczy, prawdziwą książkową manię. Tym razem jednak nie do Antykwariatu Grochowskiego jechałem, ale do antykwariatu Gelber na Grochowskiej, kawałek za Szembekiem, skąd odbierałem zamówione „Bajki i baśnie” Brzechwy (Nasza Księgarnia 1954) oraz „Faraona” Prusa w edycji PIW, rzeczy niby niekonieczne, a jednak niezbędne, bo z ilustracjami Jana Marcina Szancera. Prusa posiadam wszystko, ale z rysunkami Szancera to coś więcej, niż po prostu mieć „Faraona”. Podobnie jest z Brzechwą. Brzechwa nauczył mnie czytać, Szancer nauczył oglądać obrazy, bo jego kolorowe plansze nie były jedynie ilustracjami, ale malarstwem w swej najgłębszej, immanentnej malarskości. Gdybym w dzieciństwie z gorączkowym zachwytem nie oglądał, pożerał łapczywie, a zarazem uważnie kontemplował tych obrazów Szancera, tobym w dorosłości nie zachwycał się malarstwem. Brzechwa był moim sąsiadem, chociaż umarł jeszcze przed moimi narodzinami. Mieszkał na Opoczyńskiej, ulicę obok, w samym jądrze piękności Starego Mokotowa, na kamienicy jest stosowna tablica pamiątkowa. Wedle zeznań Janka Gondowicza, mieszkającego w domu naprzeciw, Brzechwa chadzał nago po mieszkaniu, co mogło zwichnąć małego Jasia, ale chyba nie zwichnęło, a jeśli zwichnęło, to zwichnęło pozytywnie, skoro zajął się zawodowo literaturą. Brzechwa chodził nago po mieszkaniu, nie dbając o zasłanianie okien, chodził nie w celach ekshibicjonistycznych, ale dla większego komfortu fizycznego, choć nie jest wykluczone, że chodził nago z przyczyn ściśle narcystycznych, bo mu się osobiście jego własna nagość podobała. Brzechwa nie pisał dla dzieci dlatego, że dzieci tak bliskie były jego sercu, nie pisał z miłości do dzieci, a nawet nie pisał z sympatii dla dzieci, bo dzieci nie znosił. Co niczym nadzwyczajnym w kaście piszących bajki i baśnie dla dzieci. Zapewne im bardziej nie lubi się dzieci, tym większe są szanse, że zostanie się wybitnym autorem literatury dziecięcej. Andersen patologicznie nie cierpiał bachorów, z największym wstrętem myślał o nieletnich – nieszczęśliwie dla niego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 43/2020

Kategorie: Kultura