Tymczasem napisałem pierwsze zdanie nowej powieści

Tymczasem napisałem pierwsze zdanie nowej powieści

2 maja 2018

Wyprawa na Grochów – już nie rytuał, ale przyzwyczajenie, konieczność podróży w okolice ronda Wiatraczna, placu Szembeka. Najczęściej przeze mnie nawiedzana dzielnica miasta, bo pomijam mój ekosystem mokotowski, środowisko naturalne. Lecz jeśli z Mokotowa intensywnie ruszam do innych dzielnic i jest to ruszanie naznaczone silną emocjonalnością, to jest Grochów właśnie. Nieustające, choć nieregularne wyprawy na Grochów odbywam w największym sentymentalnym podnieceniu. Przez rok woziłem Roberta do szpitala na Szaserów, na jego coraz rozpaczliwsze chemioterapie, a potem go z nich zabierałem i byłem zdruzgotany, że muszę go tam wozić, i byłem szczęśliwy, że tam jeżdżę, zanim mnie ktoś zacznie wozić. Aż przyszedł czas, gdy zawiozłem go i już nie odebrałem, nie odwiozłem do domu na róg Niepodległości i Ursynowskiej, albowiem pojechał tam po raz ostateczny. Wcześniej jeździłem na Szaserów do matki leżącej na ortopedii po upadku we własnym domu; stał się w pewnym momencie szpital na Szaserów miejscem niemal najistotniejszym, a na pewno najkonieczniejszym w życiu, a ja zostałem wiernym klientem szpitalnej kawiarni, przesiadywałem nad herbatą i gazetą, oswajając nieuchronność.

Ale jeżdżę na Grochów także do Antykwariatu Grochowskiego od kilku lat wypełniającego podziemia i parter jednego z akademików na Kickiego, po tym jak przeniósł się z placu Szembeka, gdzie na tamtejszym, nieistniejącym już bazarze tworzył z kilku połączonych ze sobą odstręczających bud labirynt, w którym i Minotaur by się pogubił. Jeżdżę zatem na Kickiego, kupuję po więcej niż okazyjnych cenach stare wydania klasyków, uzupełniam braki z literatury młodzieżowej Peerelu, wypełniam dziury w zbiorach, daję się ponieść niezrozumiałej fantazji czytelniczej, graniczącej z perwersją, gdy wynoszę stamtąd naręcza Żeromskiego tylko po to, by mieć w domu stare wydania jego powieści i roić, że kiedyś całość przeczytam i masywny tekst o Żeromskim napiszę. Za ladą kantorka stoi przemiły mężczyzna, łysiejący, z wyraźną nadwagą, w bluzie z napisem „Śmierć wrogom ojczyzny”, w koszulce sławiącej Narodowe Siły Zbrojne, w strojach epatujących miłością do ONR-u, a jednocześnie emanuje z niego taka sympatyczność, jest tak uczynny, każdej książki szuka z takim poświęceniem! Jeśli trzeba przejść do drugiego pomieszczenia antykwariatu, tego piwnicznego, sam pójdzie po „Śmierć Wergilego” Brocha, byleby się klient, czyli ja, nie musiał fatygować. Wstrząsający dysonans poznawczy odczuwam, zawstydzające uczucie sympatii do skrajnego nacjonalisty, ledwo dającą się powstrzymać potrzebę zaprzyjaźnienia się z nim, tym większą, że widzę w nim żarliwość nie tylko polityczną, ale żar bibliofilski, rozpalający mu oczy, prawdziwą książkową manię.

Tym razem jednak nie do Antykwariatu Grochowskiego jechałem, ale do antykwariatu Gelber na Grochowskiej, kawałek za Szembekiem, skąd odbierałem zamówione „Bajki i baśnie” Brzechwy (Nasza Księgarnia 1954) oraz „Faraona” Prusa w edycji PIW, rzeczy niby niekonieczne, a jednak niezbędne, bo z ilustracjami Jana Marcina Szancera. Prusa posiadam wszystko, ale z rysunkami Szancera to coś więcej, niż po prostu mieć „Faraona”. Podobnie jest z Brzechwą. Brzechwa nauczył mnie czytać, Szancer nauczył oglądać obrazy, bo jego kolorowe plansze nie były jedynie ilustracjami, ale malarstwem w swej najgłębszej, immanentnej malarskości. Gdybym w dzieciństwie z gorączkowym zachwytem nie oglądał, pożerał łapczywie, a zarazem uważnie kontemplował tych obrazów Szancera, tobym w dorosłości nie zachwycał się malarstwem.

Brzechwa był moim sąsiadem, chociaż umarł jeszcze przed moimi narodzinami. Mieszkał na Opoczyńskiej, ulicę obok, w samym jądrze piękności Starego Mokotowa, na kamienicy jest stosowna tablica pamiątkowa. Wedle zeznań Janka Gondowicza, mieszkającego w domu naprzeciw, Brzechwa chadzał nago po mieszkaniu, co mogło zwichnąć małego Jasia, ale chyba nie zwichnęło, a jeśli zwichnęło, to zwichnęło pozytywnie, skoro zajął się zawodowo literaturą. Brzechwa chodził nago po mieszkaniu, nie dbając o zasłanianie okien, chodził nie w celach ekshibicjonistycznych, ale dla większego komfortu fizycznego, choć nie jest wykluczone, że chodził nago z przyczyn ściśle narcystycznych, bo mu się osobiście jego własna nagość podobała.

Brzechwa nie pisał dla dzieci dlatego, że dzieci tak bliskie były jego sercu, nie pisał z miłości do dzieci, a nawet nie pisał z sympatii dla dzieci, bo dzieci nie znosił. Co niczym nadzwyczajnym w kaście piszących bajki i baśnie dla dzieci. Zapewne im bardziej nie lubi się dzieci, tym większe są szanse, że zostanie się wybitnym autorem literatury dziecięcej. Andersen patologicznie nie cierpiał bachorów, z największym wstrętem myślał o nieletnich – nieszczęśliwie dla niego stał się najważniejszym pisarzem dziecięcym w dziejach. Ferenc Molnár nie planował napisania „Chłopców z Placu Broni”, oddawał się wzniosłej sztuce dramaturgicznej, ale był nałogowym karciarzem, a jak wiadomo nałogowcy mają wyjątkową skłonność do przegrywania z nałogiem i popadania w rozliczne kłopoty, jako i Molnár popadł w poważny dług karciany i „Chłopców z Placu Broni” napisał na zamówienie, wyłącznie po to, aby spłacić wierzycieli. Nic go los Nemeczka nie obchodził, a jedynie wyplątanie się z długów.

Grzegorz Kasdepke – polski gigant literatury dziecięcej – powiada, że nikt nie chce być pisarzem dla dzieci. Sam pragnął być autorem powieści fantasy, ale nie szło mu w tym sporcie, a że urodził mu się syn Kasper, to zaczął pisać dla niego. I proszę – jest sława, są pieniądze, jest uznanie. Podobnie u Brzechwy – ten z kolei wziął się za pisanie dla dzieci, by omamić zakochaną w dzieciach wychowawczynię przedszkolną. Wychowawczyni z przedszkola zakochana była w dzieciach, Brzechwa zakochany był w wychowawczyni – nie było innego wyjścia, jak tylko dla dziatwy pisać wierszyki. Pragnął Brzechwa tworzyć wysokopienne wiersze dla dorosłych, jak jego przesławny kuzyn Bolesław Leśmian. Pragnął, ale pragnienie to nawet nie jest połowa sukcesu, to nie ćwierć, jedna ósma sukcesu, pragnienie to jest nic, kiedy umiejętności nie starcza. Wiersze dla dorosłych mu nie wychodziły, zaczęły mu za to wychodzić fenomenalne wiersze dla dzieci – wszystko z tej przyczyny, że był zajadłym kobieciarzem. Być może bycie zajadłym kobieciarzem łączy się z tym, że przechadzał się nago po mieszkaniu na Opoczyńskiej, tego stwierdzić się w tej chwili nie da. W każdym razie mnie nauczył czytać. Więcej – uruchomił we mnie wyobraźnię, uruchomił zgubny, acz piękny pociąg do literatury.

Jeśli jest dla mnie książka kompletna, formacyjna, która otworzyła mi oczy i na literaturę i malarstwo, to „Pan Kleks” Brzechwy z rysunkami i obrazami Szancera. Wydanie zbiorcze trzech części – „Akademia Pana Kleksa”, „Podróże Pana Kleksa”, „Tryumf Pana Kleksa” – pierwszą było książką, którą samodzielnie przeczytałem, jeszcze przed pójściem do podstawówki. Mój egzemplarz pochodzi z roku 1972, wówczas musiał być zakupiony przez mą przewidującą matkę. Od tego czasu przeczytałem tę Księgę z 15 razy, a im jestem starszy, tym sięgam po nią częściej. Nie wynika to z postępującego zdziecinnienia starczego, wręcz przeciwnie – z galopującej dojrzałości, z rozpędzającej się dorosłości, z coraz większej świadomości, po co znalazłem się na świecie. Tę świadomość zawdzięczam Brzechwie i Szancerowi. Aby nie zużywać egzemplarza z 1972 r., posiadam reprint z roku 2012 i ten poddaję lekturze, zaś po oryginał sięgam wyłącznie w chwilach najwyższego wzruszenia, z jakim kolekcjoner wchodzi do tajnego pomieszczenia, gdzie przechowuje bezcenny obraz van Gogha, Moneta, El Greca czy Caravaggia.

Teraz przekładam ostrożnie grube, szlachetnie pożółkłe stronice „Bajek i baśni” Brzechwy, kontempluję grafiki Szancera, aż wreszcie biorę się do powolnej, pełnej namaszczenia lektury „Baśni o korsarzu Palemonie”. „Faraona” odstawiłem na półkę, stanął obok dwóch tomów „Kronik” tegoż Prusa – tom trzeci i czwarty, wydane w latach 1954 i 1955. „Faraona” nie planuję teraz czytać, nie planuję czytać ani jutro, ani pojutrze, ale już jest więcej niż pewne, że nadciąga z całą stanowczością ten moment, gdy sięgnę po to oszałamiające, potężne formatem, na grubym papierze i z ilustracjami Szancera wydanie z 1970 r. Sięgnę i będę się pławił w Prusie, ponieważ moje czytanie Prusa nigdy nie jest czytaniem, ale zawsze jest pławieniem się w Prusie. A „Faraona” nie czytałem od lat szkolnych, mimo iż „Lalkę” czytałem wielokroć, mimo iż kilka lat temu przeczytałem „Emancypantki”, „Dzieci” i dwa tomy nowel, to „Faraon” mnie nijak nie kusił. Po to jednak kupiłem wydanie z Szancerem, aby zostać powiedzionym na pokuszenie i „Faraona” znów, po długich latach przeczytać. Jedynie, po rytualnym przekartkowaniu i nasyceniu wzroku kreską i pastelowymi barwami ilustracji, zajrzałem na ostatnią stronę, by pod końcowym zdaniem powieści („Ale mędrzec ze czcią zbliża się do tych figur i ogarnąwszy je spojrzeniem czyta w nich historie dawnych czasów albo tajemnice mądrości”) zobaczyć datę, którą po ostatniej kropce postawił Prus: „2 V 1895, godz. 3 po południu”. 2 maja 1895 r. Prus skończył pisać „Faraona”, a dziś jako żywo 2 maja, choć akurat roku 2018. Prus skończył Faraona dokładnie 123 lata temu o godzinie 15, a ja akurat wracam z Grochowa około 15. (…)

 

27 lipca 2018

Wczoraj wieczorem pod Pałacem Prezydenckim – trzeba było tam być, to kwestia czystej przyzwoitości, choć nie umiem wznosić okrzyków, nigdy nie potrafiłem skandować nawet najbardziej szlachetnych haseł. Czy to dotyczy demokracji i wolnych sądów, czy skandowania sportowego, czy śpiewania refrenów piosenek na koncertach – choć są to sprawy nieporównywalne, bo co innego drzeć się „Polacy, my chcemy gola!”, a co innego „Wolność, równość, demokracja!”, ale to jest mój deficyt. Muszę się przemagać, żeby iść, deklarując swój sprzeciw – jakże bezsilny – rojąc fantazje raczej o miejskiej guerrilli niż o pokojowym trwaniu naprzeciw obojętnego gmachu wyniosłej, pełnej pogardy dla obywateli władzy. Wyobrażam sobie, stojąc na Krakowskim Przedmieściu, że władza władająca krajem zarykuje się ze śmiechu przed telewizorami, oglądając transmisję z tych protestów, ponieważ w ich katalogu pojęć i wartości nie ma miejsca na cywilizowaną, demokratyczną formę rządów. Jakże się muszą nabijać z tych ludzi wokół mnie, wznoszących pięści, ale częściej płonące świeczki i plakaty ze słowem „Konstytucja”. Jakże prezydent tego wciąż niedorosłego do wolności kraju musi w swym ukryciu dygotać ze strachu przed swymi przełożonymi i z uczucia wstrętu do protestujących zarazem. On mnie ostatnio najbardziej fascynuje jako postać literacka warta powieści. Nie owi prostaccy, gogolowscy służbiści, głosujący tak, jak im każe car czy gubernator, rzucający się na każdego z ociekającymi śliną dziurawymi zębami, poszczuci przez pana i nawet niewiedzący, że są wytresowani i szczuci, bo pies nie wie, że został przystosowany przecież. Intryguje mnie człowiek, który musi zdawać sobie sprawę ze swojej słabości, klinicznie przerażony, że może rozzłościć pana, formalnie będącego przy nim nieważną osobą. (…)

W tłumie widzę Ziemka Szczerka, sprawnie lawirującego między ludźmi, najwyraźniej w roli pisarza bądź obserwatora tu jest, spodziewam się zatem kolejnego publicystycznego tekstu. Minę ma srogą, niewątpliwie jutro media elektroniczne zapełnią się jego refleksjami. A potem spotykamy Paziaków, Piotrek ze swym cudownym sarkazmem mówi: „To wygląda jak pogrzeb Tadeusza Mazowieckiego”.

Wracamy z Ewą Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem, ogródki kawiarniane i restauracyjne wypełnione turystami, w wielkiej mierze zagranicznymi, ale i Polaków przecież multum – wolą pić i jeść na siedząco, niż protestować na stojąco, zresztą ten protest to dla nich abstrakcja. My też siadamy wreszcie, na Chmielnej w ogródku Vincenta, przy skrzyżowaniu ze Zgody; obsługują nas same Ukrainki.

Po powrocie do domu sprawdzam pocztę, a tam list od czytelnika, który mnie widział pod Pałacem i wyraźnie ma do mnie pretensje, że nie krzyczałem, jak inni „Hańba!”. Ale nie umiem krzyczeć, umiem tylko pisać.

Dziś wieczorem ma być spektakularne zaćmienie księżyca, następne takie będzie dopiero za 470 lat.

Na razie jednak przy opuszczonej markizie i otwartych na oścież drzwiach balkonowych sonaty Bacha na violę da gamba i klawesyn. W piekielnym upale brzmią jak obietnica życia, jak możliwość zawrócenia czasu, jak filmowa retrospekcja.

 

1 września 2018

Nagrody literackie nie dają nic prócz pieniędzy, popularności i szacunku. Pablo dostał za „Mikrotyki” Nagrodę Gdynia w kategorii proza. Jest najbardziej uznanym pisarzem tego roku. Dla branży, a i dla wielu czytelników, przyszedł znikąd, nie ze świata książek, ale muzyki. Cudowne dziecko literatury, nieobciążone ani przynależnością do środowisk literackich, ani politycznych, ktoś, kto ponad wszystkie uwarunkowania wyrasta, dlatego mógł od prorządowców dostać nagrodę Nowakowskiego, a od liberałów Gdynię. Stał się kimś, kogo chwalić mogą i prawicowe, i liberalne tygodniki, nieumoczony w koteryjność. Jest w tym pozaliteracki naddatek, pomijając oczywiście wartość jego książki, która jest niezaprzeczalna. Można powiedzieć – oto ktoś, kto jest ponad to wszystko, co podłe, niskie, doraźne, dziennikarskie, polityczne, oto piękna proza w stanie czystym. Ktoś, kto nie bierze udziału w walce, ale stoi obok, poświęcając talent nie na ołtarzu polityki, ale sztuki. Niewielka książeczka z opowiadaniami w czasach, gdy wszyscy chcą grubych powieści gatunkowych, jest lekarstwem na miałkość świata kultury, lekarstwem bez efektów ubocznych. Pablo nie jest w żaden sposób uzależniony od świata literatury – wszedł do niego w stanie niewinności i w każdej chwili może odejść, wysoko niosąc głowę. Nie tylko nie jest dziennikarzem, publicystą, jak wielu pisarzy, ale nie jest nawet „zawodowym” pisarzem, bo zawodowo zajmuje się muzyką. Ja pozostanę dla wielu dziennikarzem, publicystą, felietonistą, człowiekiem z „Gazety Wyborczej”, to jest jak wypalony na skórze znak przynależności do stada. Nigdy się go nie pozbędę, wciąż będą się do mnie zwracać „panie redaktorze”. Myślałem jakiś czas temu o zaprzestaniu jakiegokolwiek pisania i widziałem to jako rodzaj wyzwolenia. Nie z cierpienia twórczego, ale wyzwolenia od tego „pana redaktora”. Zostać kimś jak świadek koronny – dawnym przestępcą z nową tożsamością, zaczynającym nowe życie tam, gdzie nikt go nie zna.

W słowie od szefowej jury w ostatnim „Tygodniku Powszechnym” Agata Bielik-Robson tłumaczy zasady nagradzania w tej elitarystycznej i ostentacyjnie antyrynkowej Nagrodzie Gdynia. Powiada, że jury zwraca uwagę na sferę języka. Nazywa to jury „komitetem kryzysowym języka” w nowej epoce Gutenberga, kiedy każdy może pisać i, co gorsza, każdy pisze. Bielik postuluje, by nagradzać tych, którzy mają „odwagę pisania dobrej literatury w czasach, kiedy język coraz bardziej degraduje się do zbioru zdartych liczmanów”. Wrogiem ma być żurnalizm – pisanie powieści tak, jakby się pisało do gazety. Trzeba się starać – mówi Bielik – „wybronić polską literaturę przed zalewem niezbawiennej prostoty”. Całkowita zgoda. Tyle że trzeba też zrobić coś, aby w mediach masowych, gdzie króluje pochwała literatury żurnalistycznej, przeciwstawiono się językowi, który degraduje się do zbioru wytartych liczmanów, żeby gazety przeciwstawiały się książkom pisanym „jak do gazety”, stawiły opór „niezbawiennej prostocie”, bo inaczej słuszny apel Bielik-Robson pozostanie jedynie niszowym głosem, który nie pociągnie za sobą rozmowy o języku naszego, degradującego się stylistycznie, pisarstwa.

Tymczasem ja napisałem pierwsze zdanie nowej powieści.

 

Fragmenty książki Krzysztofa Vargi Dziennik hipopotama, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2020

 

Fot. Jan Graczyński/East News

Wydanie: 2020, 43/2020

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy