Po co był ten miś?

Po co był ten miś?

Krzysztof Kowalewski 1937–2021

Trzy lata temu położyłem przed Krzysztofem Kowalewskim instrukcję postępowania na wypadek pożaru. I poprosiłem, by zaznajomił z nią publiczność Ośrodka Kultury w Obornikach koło Poznania, ale bez użycia słów – tylko mimiką, gestem i przydźwiękami. Wywiązał się śpiewająco. „Mówił lepiej niż ci w telewizji”, zachwycała się pani na widowni. Pomrukiem, pokasływaniem, tzw. głupią miną, kilkoma „yyy…”, „eee…” wyraził z grubsza to, co przeciętny rodak ma w głowie. Nic dodać.

Krzysztof Kowalewski, rocznik 1937, adres: Warszawa, Nowogrodzka 25. Dostatni dom mieszczański, tata był dyrektorem historycznej fabryki papieru w Jeziornie pod Warszawą. Mama pochodziła z żydowskiej rodziny o korzeniach rabinicznych, ale szybko się asymilowała. O swoim (i syna) pochodzeniu powiedziała Krzysiowi dopiero po wojnie. W dodatku w Kielcach, dzień po osławionym pogromie. O tacie docierały mgliste wieści ze Wschodu – rozstrzelali go prawdopodobnie w Charkowie. Ale oni z matką i tak się cieszyli, że przeżyli całą tę nawałnicę. Ostatecznie oboje omal nie umarli w czasie powstania warszawskiego. Z głodu. Po latach Krzysztofowi kilka razy zdarzyło się grać esesmana. Bez sukcesu. Ze „Stawki większej niż życie”, kiedy jeszcze nadawano ją w Teatrze Kobra, usunęli go po pierwszym odcinku. Z tą poczciwą gębą był nieprzekonujący.

Szuka aktorska w stu krokach

Edukację zaczynał w ruinach Warszawy. Do pionu postawiła go na wpół resortowa szkoła Towarzystwa Przyjaciół Dzieci im. Klementa Gottwalda. Mama przeniosła go tam ze zwykłego powszechniaka, gdzie przyjęli chłopca od razu do drugiej klasy, choć właściwie nie umiał nic. A w TPD co który kolega z klasy, to syn jakiejś szychy – z aparatu, z resortu. Żeby pójść do takiego w odwiedziny, trzeba było pobrać przepustkę na bramie. Z czasem większość porobiła kariery, ale co z tego? W 1968 r. pożegnał ich z peronu Warszawy Gdańskiej.

Zdawał na aktorstwo, bo nie miał jeszcze ani matury, ani pomysłu na życie. Kiedy podczas pierwszego podejścia deklamował „Giaura”, komisję po prostu cofnęło. Jego „interpretacja” radykalnie rozjechała się z duchem oryginału, a moda na teatr absurdu miała się zacząć dopiero dekadę później. Wyśmiany kandydat wycedził przez zęby: „Ja wam, k… pokażę!”. Zapisał się do kółka dramatycznego w Pałacu Kultury, mama naraiła korepetycje i zdał. Zapisali go do sekcji dramatycznej, a jego ciągnęło do estradowej. Tak jak kolegę z roku, Janusza Głowackiego, który marzył, że zostanie piosenkarzem, choć utrzymanie się w jednej tonacji bodaj do połowy refrenu całkiem przekraczało jego możliwości. Kolega Tym był z kolei zapatrzony w klasycznych tragików i nic nie zmusiło go do obniżenia poprzeczki – do czasu aż się zorientował, że cokolwiek zadeklamuje, ludzie się śmieją.

Kowalewskiemu natomiast szło jak po grudzie. Mozolnie, drogą stu przymiarek, budował swoje sceniczne postacie, zanim wychwycił ten własny azymut.

Możecie mnie pocałować

Początkowo – angaże w Klasycznym, w Polskim – nawet nie bardzo było przed kim się wykazać. „Organizatorzy widowni” zganiali wycieczki szkolne wprost z dworca Warszawa Główna, a dzieciaki miały frajdę, bo mogły postrzelać do aktorów z procy. Kowalewski miał sporo szczęścia, bo grywał w zbrojach i w szyszakach, dzięki czemu nie chadzał ślepy i dziobaty na twarzy. Teatr Polski najgorzej rzutował zresztą nie na jego twarz, lecz na wątrobę. Grywało się klasyków z zestawu szkolnych lektur, na widowni albo pokutowały wycieczki z prowincji, albo hulał wiatr. Za to był etat, a komu się nie podoba – prowincja zaprasza! Po spektaklu zawsze znalazł się ktoś, kto niby przypadkiem upuścił na podłogę stówę. Inny kolega podnosił i dokładał swoją, potem kolejny i kolejny. A kto leciał do monopolowego? Oczywiście „młody”. I ta jego aktorska wątroba została gruntownie przeczołgana, bo musiała jeszcze przerobić końskie dawki streptomycyny, którą próbował zażegnać resztki okupacyjnej gruźlicy.

Los uśmiechnął się do początkującego aktora, gdy dostał angaż marzenie w Dramatycznym. Uśmiechnął się na krótko. Bo dyrektorem został tu Jan Świderski, artysta chory z ambicji i na hemoroidy – to było tabu. A tu pewnego dnia w teatrze zjawia się Świderski z kompletem wędek i oświadcza, że będzie jeździł na ryby. „Ale za to dupę można przeziębić”, wypalił Kowalewski i w sekundzie zrozumiał, że właśnie stracił robotę. Z tym że z każdym rokiem na rynku siedział już coraz mocniej – grywał w Kobrach, w radiu nagrywał słuchowiska. Trafił się jeden i drugi epizodzik w filmie – raz hydraulik, raz milicjant, raz przechodzień. Z sentymentem ogląda się dziś te minutowe wstawki w „Zbrodniarzu i pannie”, w „Stawiam na Tolka Banana” czy w „Zapalniczce”… W końcu, po Marcu ’68, doprosił go do zespołu STS. Tam jedno przedstawienie grano dla widowni, a drugie – ważniejsze – miało każdego wieczoru premierę w bufecie na zapleczu. No i tu wykuwały się hasełka, które szły w Polskę: „Mnie nie jest wszystko jedno”, „Myślenie ma kolosalną przyszłość”, „Los sprzyja przeciwko nam” i dziesiątki podobnych. Ucierały się w kawiarni Czytelnika, w SPATiF-ie, w trakcie niezliczonych domówek. Pieniądze trzeba było wydawać szybko, bo wszystko drożało w oczach. Na widowni prof. Kotarbiński i Antoni Słonimski, od zaplecza: Osiecka, Stanisławski, Jarecki. „Wielkie łby, a jednocześnie zupełnie nie nabzdyczeni”, wspominał Kowalewski po latach. Z tym że władza ludowa nie mogła się z nimi pieścić bez końca. Ostatecznie zamknęła imprezę w roku 1975 – pod pretekstem remontu sali. Jednak na samo gaszenie świec Kowalewski zdążył jeszcze zagrać dziennikarza w przedstawieniu „Solo na perkusji”, które napisał Stanisław Tym. I kiedy zdesperowany dziennikarz Kowalewski sadzi nieprawomyślne teksty, odzywa się tytułowe solo na bębnach. Perkusista rąbie, publika bije brawo, a Kowalewski w ogłuszającym hałasie ryczy: „Możecie mnie wszyscy pocałować w dupę!!!”.

Za co kochamy pana Sułka

Taki numer mógł ewentualnie przejść w małej salce STS albo w prowincjonalnym domu kultury, bo spektakl wędrował po kraju, ale już nie w radiu. Tu prostak, nieodrodny syn przodującej klasy budującej socjalizm musiał zostać zakamuflowany. Na przykład jako pan Sułek w dialogach z Martą Lipińską. „Mam słabość do tego chama – powie aktor po latach. – 40 lat minęło, włączam radio, a ten kretyn ciągle tam jest”. Ano jest, bo spotyka się go ciągle za najbliższym rogiem, w urzędzie, a i w telewizji pokazuje się często. Mówiąc ściśle, pan Sułek sunie przez rodzimy pejzaż ponad epokami, formacjami i podziałami. Nad Wisłą, Bugiem i Odrą jest rdzenny, stąd wyrasta i tu klimat sprzyja mu najbardziej. Krzysztof Kowalewski: „Mam wrażenie, że Jacek (Janczarski) uchwycił pewne bardzo istotne cechy polskiego mężczyzny. Ten rodzaj zakutego łba, który właściwie nic nie przyjmuje, natomiast jest w stanie wypowiedzieć się na każdy temat. I może się podjąć w gruncie rzeczy objęcia każdego stanowiska. Takich Sułków do dziś jest od cholery”.

Stąd był już tylko krok do filmów Stanisława Barei. I do scenariuszy Stanisława Tyma, w które Kowalewski wszedł jak brakujący element. Właśnie dlatego, że jako rodak urody przeciętnej idealnie nadawał się na chodzącą przeciętność, na Polaka z rocznika statystycznego. W dodatku miał na tyle wyczucia, że nie dociskał tych filmowych gagów do dechy, że ich nie podkręcał, nie dośmieszał. Pozostawał gapowaty, ospały, niepewny, czy rozumie, co do niego mówią. Widzowie patrzyli na Kowalewskiego i przyłapywali się na tym, że gapią się w lustro. „Z czego ci ludzie się śmiali? – pytał po latach aktor w wywiadzie rzece „Taka zabawna historia”. – Z samych siebie. Dlaczego się wstydzili? Bo byli tacy jak ci bohaterowie. Zakłamani, uwikłani w różne sytuacje, starający się jakoś przeżyć w tym gównianym systemie. Lubiłem grać te postacie, bo miałem wrażenie, że robię coś więcej niż komedię”.

Właśnie taki Kowalewski made by Tym & Bareja wszedł na stałe wyposażenie nie tylko filmu polskiego. Stał się ikoną, wizualnym skrótem, symbolem i hasłem wywoławczym tamtej epoki. To była ta linia polskiej satyry komediowej – gryzącej, sarkastycznej, gogolowskiej – która ciągnęła się od Munka i od podpory jego filmów – Bogumiła Kobieli. I to nie przypadek, że Kobiela nie miał gdzie zjeść obiadu, bo zaraz jak do swego dosiadała się cała knajpa i wybijała łokciem korek z butelki. Krzysztof Kowalewski o całą epokę później doświadczał tego samego. Sam widziałem.

Ale to pięknie wygląda dzisiaj, po latach. Bo w momencie premiery takiego „Bruneta wieczorową porą” (październik 1976) Kowalewski zupełnie nie ogarniał swojej roli. Zresztą do kina i tak szedł, gdy film już się trochę opatrzył, bo nie lubił ani wystawać w kolejkach do kasy, ani przepłacać u koników. I kiedy wreszcie się obejrzał na ekranie, niewiele rozpoznawał. Nic dziwnego – film został poddany kilku brutalnym i bezmyślnym kolaudacjom, Bareja przemontowywał go trzy razy, z pierwotnego projektu została sieczka. W dodatku przydzielano dziełku najniższe kategorie artystyczne – trzecią lub czwartą – co znaczyło, że reżyser dostanie minimalną stawkę.

Zagłoba za pięć złotych

Z tym że Bareja nie wyczerpywał komediowego zasobu aktora. Starczyło choćby na ekranizacje Sienkiewicza. Jak się kręciło pod Kijowem, to się brało na handel polski dżins, tu opychany jako amerykański. W zamian dostawało się ikony, „autentyki”, które masowo tłukły chudożniki z tamtejszej akademii sztuk pięknych. No i do roli Rocha Kowalskiego w „Potopie” Jerzy Hoffman wziął Kowalewskiego prosto od Barei. Przeszczep przyjął się idealnie. Ale kiedy w „Ogniem i mieczem”, zamiast tego rodaka z Barei cofnąć tylko do epoki wojen kozackich i zostawić, jak jest, reżyser kazał mu odstawić takiego sobie rubasznego szlachciurę jak z Kossaka, wyszła kicha. Podobnie skończyło się podnajęcie aktora do roli Greka Kaliopulego we „W pustyni i w puszczy”. Ot, jeszcze jeden poczciwy grubasek, już w latach. Cóż, tymczasem zrobiło się za późno, by zatrudniać Krzysztofa Kowalewskiego na prawach statysty z kilkoma linijkami tekstu.

Ostatecznie to przecież nie byle kto! Bo choćby i Krasnal Wesołek z orszaku Królewny Śnieżki. A w czym Wesołek się specjalizuje? W byciu nieustająco w dobrym humorze. Na przekór wszystkiemu. Czym do pasji doprowadza krasnala Gburka. Wszystkich Gburków świata.

Fot. Inplus/East News

Wydanie: 08/2021, 2021

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy