U Marszałków nad granicą

U Marszałków nad granicą

Reportaż publicystyczno-liryczny po Białoruskim Trialogu w Łapiczach U samej wschodniej rubieży naszej ojczyzny, koło ekumenicznych, budzących się do nowego życia Krynek (niedawno przywrócono im prawa miejskie), leży wieś Łapicze, a w niej – lub poza nią – na puszczańskiej polanie – młoda turystyczna posiadłość państwa Marszałków. Stąd, ledwie wyszedłszy na leśny pagórek, ma się przed sobą widok niezmierzony na zieloną białoruską państwowość, ciemno zadrzewioną aż po Wołkowysk, po historię Czarnej Rusi, o której nikt dzisiaj nie chce słyszeć. Bo z historią jest tak zawsze – albo zanurzamy się nią po uszy i wtedy żyjemy półserio wśród mitów, albo odwracamy się do niej plecami i śpiesznie drepcemy ku przyszłości, potykając się o cudze i własne korzenie. Dobrze, porozmawiajmy tedy o współczesności. Wprawdzie i ona obejść się nie może bez tego, na czym się wspiera, bez tego tchnienia ze wschodu, jakie każdego ranka wraz z letnim słońcem smuży się nad graniczną Świsłoczą, ale jednocześnie stamtąd, zza rzeki, spogląda na zachód i widzi, jak wspólnie krzątamy się między miedzą a wiedzą, między granicami przeszłości a świadomością dojrzewającego jutra. Owszem, nic jeszcze nie jest wiadome na pewno: ani to, o czym tak pięknie, rzewnie, a potrzebnie opowiada niezwykła publikacja Andrzeja Strumiłły, potężna „Księga Wielkiego Księstwa Litewskiego”, którą uroczyście wręczono uczestnikom Białoruskiego Trialogu właśnie tu, u Marszałków nad granicą, ani to, co przydarzy się teraz, na żywo, w kulturze naszych sąsiadów, gdy pewne obchody chcielibyśmy urządzać razem (patrz: stulecie śmierci Elizy Orzeszkowej). Nasz doroczny, międzynarodowy trialog łapicki dotarł jakby do sedna sprawy, do punktu zwrotnego, gdy po dziesięciu latach od chwili powołania go do życia przez Sokrata Janowicza i jego Stowarzyszenie Villa Sokrates w Krynkach organizatorzy, z białostockim „Czasopisem” na czele, myślą już o jego nowym obliczu, wzbogacając je żywszą wersją publikacji towarzyszącej o nazwie „Annus Albaruthenicus”. Może jedynie goście z Warszawy, zadomowieni już w literaturze pogranicza, a byli nimi reprezentanci Stowarzyszenia Kultury Europejskiej (SEC), Janusz Termer i piszący te słowa, podjęli próbę wyróżnienia dorobku pisarskiego naszego guru, który tu rzeczą kierował, nadając jej ducha, ton i treść. Jest on najważniejszą osobą tego leśnego sympozjonu i hołd nasz należał mu się za piękną rzecz białoruską do literatury polskiej wnoszoną. Literatura jak tratwa ratunkowa Stałym tematem tych dyskusyjnych spotkań podlaskich jest niepokój o losy białoruskiej kultury. W kleszczach postaw radykalnych, ocen gniewnych lub nazbyt pokornych tu, na miedzy, rodzi się obraz równowagi i wizja poczynań racjonalnych. Kiedy echo przynosi nam dramatyczne oświadczenie, że „Białoruś i jej kultura jest dziś skuta lodem autorytaryzmu i rusyfikacji” (Siarhiej Dubawiec, Wilno), a potem jakby odpowiedź, że „w wolnej Białorusi mamy wolną kulturę” (Aleksandr Łukaszenka, Mińsk), wiemy już, że mamy do czynienia nie tylko z wojną „polityki z kulturą”, jak mniemają jedni, ale i „kultury z polityką”, jak utrzymują drudzy. Do spotykających się w Marszałkowej Naturze Polaków i polskich Białorusinów dołączają zwykle Białorusini zza miedzy, a także z emigracyjnej diaspory. Powstaje tu zatem wręcz poglądowy układ czterostronny, a nawet swoisty pentalog, gdy się uwzględni, że zjeżdżają z Europy na łapicką polanę także młodzi ludzie uniwersyteccy, którzy połknęli haczyk tej tajemniczej, jak się niektórym wydaje, mowy. Nie wybucha to jednak iskrzeniem konfrontacyjnym, choć debaty „przy stole w stodole” nieraz nie grzeszą nadmiarem pogody i umiaru. Ci, którzy z nostalgią o swojej starej ojczyźnie mówią, i ci, dla których ten odradzający się bufor pomiędzy Polską a Rosją zapowiada nowe perspektywy dla naszej „niesamowitej” Słowiańszczyzny, jak ją określa prof. Maria Janion, odkrywają wspólnie możliwość odmiennej drogi przyszłości dla całej wschodniej Europy. Jeśli dla Sokrata Janowicza, ideatora trialogu, jego Krynki koło Łapicz są jak Ultima Thule białoruskiego mitu, to nie jest to bez kozery wobec zadania, jakie przyjął na siebie, by wyprowadzić z manowców sens kultury narodowej. Ta droga prowadzi przez literaturę, a literatura to po pierwsze język. A skoro literatura jest tratwą ratunkową w powodzi masowego gadżetu pseudokulturalnego, którym posługuje się polityka, to język stanowi jej niezatapialną strukturę i od ocalenia tej formy wyrazu zależy cała przyszłość kultury i jej ducha. Zawarta

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 42/2010

Kategorie: Kultura