Uczciwy jak tabloid

Uczciwy jak tabloid

Twórcy „Faktu” i „Super Expressu” są w stanie posunąć się do wszystkiego

Nakład „Faktu” i „Super Expressu” w latach 2006–2013 mocno spada. Jesienią 2013 r. niemiecki tabloid sprzedaje 324 tys. tysiące egzemplarzy, polska bulwarówka – tylko 155 tys.
– Wystraszeni odpływem targetu, bo tak się tam nazywa kupujących, zaczęli robić rzeczy najgorsze – powie nam rok później Grzegorz Lindenberg (dziennikarz, pierwszy naczelny „Super Expressu” – przyp. red.). – To przestały być gazety rozrywkowe. Stały się potworami. Rozbudzanie fobii, łamanie wszystkich zasad. Jedyną i ostatnią granicą, której nie przekraczali i nie przekraczają do tej pory, jest granica strachu przed przegranym procesem i jakimś gigantycznym odszkodowaniem. Poza tym twórcy obu tych produktów – bo ani to dziennikarze, ani gazety – są w stanie posunąć się do wszystkiego. Nie mają już żadnej pozytywnej cechy. Nie niosą niczego dobrego. Szczują, podważają międzyludzkie zaufanie, odzierają ludzi z godności. Dzięki Bogu ich czytelnictwo wciąż spada – trochę wolniej niż prasie poważnej, ale to wynika tylko z tego, że czytelnicy tabloidów nie mają dostępu do internetu. W ciągu kilku lat internet będzie wszędzie, a wówczas tabloidy przestaną się ukazywać, bo nie będą nikomu potrzebne. Reklamodawcy – już dzisiaj sporadyczni – uciekną z tego segmentu i na tym się skończy. Koniec polskich tabloidów to będzie dobry dzień dla społeczeństwa.
Na razie jednak – a mamy wciąż połowę pierwszej dekady XXI w. – ten koniec jest daleko. Oba tytuły – które, jak się wydawało, doszły w swej brukowości do ściany – przebijają ją z impetem.
„Fakt” pisze już nie tylko o piraniach i drapieżnych chomikach rozszarpujących inne domowe zwierzątka. Wprowadza na łamy jezioro wypełnione 30-procentowym alkoholem etylowym, z którego okoliczni mieszkańcy piją, ile wlezie. Drukuje sfałszowany list byłej zakonnicy ze zgromadzenia betanek w Kazimierzu Dolnym, z którego wynika, że siostry planują popełnienie zbiorowego samobójstwa. I wymyśla coś naprawdę wielkiego: wieloryba w Wiśle.
Zaczyna się od prawdziwej informacji: olbrzymi ssak pojawił się w Zatoce Gdańskiej.
Dział „Tematów z Dupy Wziętych” nie może przepuścić takiej okazji. Dziennikarze wynajmują kuter i – oczywiście – odnajdują giganta.
„Odkryty przez nas wieloryb nie może być bezimienny. Rybacy [którzy z nami płyną] już go ochrzcili. Mówią na niego zupełnie swojsko: »Lolek«”.
– Odzew czytelników był duży – opowie nam później wieloletni redaktor „Faktu”, który po odejściu założy własną firmę piarowską. – Dzwonili do redakcji: „Co się dzieje z wielorybem?”. Ktoś na zebraniu „Te-Zet-De-Wu” rzucił więc hasło: niech „Lolek” odwiedzi ukochaną Warszawę! Wątpliwości były, bo każdy średnio rozgarnięty człowiek wie, że wieloryb nie przepłynie Wisły. Rzeka jest zbyt płytka, stoi na niej zapora, więc nawet teoretycznie nie ma takiej możliwości. Mimo to zaryzykowaliśmy. Z pomocą „Lolka” wkroczyliśmy do wirtualnej rzeczywistości.
Efektem wejścia do Matriksa jest seria publikacji typu: „We wsi Rybaki ludzie co chwila wychodzą na wały przeciwpowodziowe, bo woda przybiera i może zrobić się niebezpiecznie. Ale wczoraj we wzbudzonych nurtach Wisły gapie ujrzeli wielki, czarny kształt. Wyłaniał się spod fali i wyrzucał w górę potężny słup wody i powietrza! – To coś szło ostro pod prąd, niczego się nie bało, choć woda coraz większa – relacjonuje Edward Górski (44 l.)”.
Finał podróży „Lolka” następuje w kwietniu 2006 r. Redakcja wynajmuje łódkę, a na niej rozbija ciemny namiot, który wypycha pianką. Wielkiego stwora ciągnie pod prąd motorówka. Na stołecznym brzegu czekają wynajęci statyści z transparentami „»Lolku«, witamy”. Opatrzona zdjęciami relacja na łamach „Faktu” spisana jest w tonie entuzjastycznym.

ZGODNIE Z ZASADĄ miksa obok wesołych tasiemców o wielorybie czy jeziorze darmowej wódki musi się znaleźć serial naprawdę „hard”. Zanim jeszcze „Fakt” i „Super Express” wezmą się za Mamę Małej Madzi, czyli dzieciobójczynię z Sosnowca, ten drugi zaczyna pisać o senatorze Platformy Obywatelskiej Krzysztofie Piesiewiczu – scenarzyście filmów Kieślowskiego i zarazem znanym adwokacie.
Pierwsza publikacja – z początku grudnia 2009 r. – nie jest napastliwa: „Senator PO ofiarą szantażystów?”.
Treść: „Krzysztof Piesiewicz (64 l.) zrzekł się immunitetu. (…) Powodem jest wysunięte względem niego oskarżenie o posiadanie kokainy. Sprawę prowadzi warszawska prokuratura. Z kolei Piesiewicz złożył doniesienie, że padł ofiarą grupy szantażystów. (…) To oni mieli oskarżyć senatora o posiadanie kokainy. Piesiewicz zapewnia, że został pomówiony”.
Dwa dni później jest już inaczej. Na pierwszej stronie „SE” daje wielki tytuł: „Senator brał kokainę!” oraz mniejsze, niewyraźne zdjęcie Piesiewicza w sukience. Treść: „»Super Express« dotarł do filmiku, który stał się jednym z koronnych dowodów w sprawie. (…) Szokujące filmy na www.se.pl”.
Materiał wideo został kupiony przez redakcję od szantażystów, którzy nagrali adwokata komórką. Widać, jak wciąga do nosa biały proszek, a następnie śpi na siedząco w sukience na ramiączkach. Kobieta maluje mu usta pomadką, gra głośna muzyka, inna kobieta przeklina. Wkrótce okaże się, że przed publikacją w „Superaku” przestępcy szukali kupców na film w innych warszawskich redakcjach. Od „Rzeczpospolitej” chcieli 40 tys. zł. Bez efektu. Nie wiadomo, ile dał „Super Express”, wiadomo, że inwestycja musi się zwrócić. Nowy naczelny – były dziennikarz śledczy z polonistycznym wykształceniem Sławomir Jastrzębowski – postanawia rozkręcić „serial o Piesiewiczu” na maksa. W połowie grudnia ukazuje się ekskluzywny wywiad z szantażystką. Tytuł: „Nagrała Piesiewicza, bo nie pożyczył jej pieniędzy”.
Z tekstu wynika, że Katarzyna W. (lat 28) [w rzeczywistości dziewczyna nazywa się Joanna D.] poznała adwokata na stacji benzynowej. Zaprosił ją na kawę, potem do domu. Tam przebrał się w damską sukienkę i poprosił o umalowanie sobie ust. Zaoferował wino i kokainę.
„Potem próbował mnie przekonać do jakiegoś trójkąta. Odmówiłam. Około czwartej nad ranem zamówił mi taksówkę i wróciłam do siebie. Takich spotkań było około pięciu. Na kolejnych Krzysiek pozwalał sobie na coraz więcej. Za każdym razem brał kokainę. To były spotkania koleżeńskie. Nie brałam żadnych pieniędzy (…). Pod koniec lata pokłóciliśmy się. Wpadłam w tarapaty i nie miałam z czego opłacić czynszu. Poprosiłam go więc o 300-400 zł. (…) Kiedy to usłyszał, przerwał rozmowę”.
Z dalszych wynurzeń „Katarzyny” wynika, że pomysł sfilmowania senatora podsunął jej znajomy. Przyprowadził drugą dziewczynę – striptizerkę. „Co działo się podczas spotkania, widać na filmach. [Krzysiek] był sprawny i chętnie poddawał się ostrym zabawom”, mówi „Superakowi” dziewczyna.
W kolejnych miesiącach „Super Express” angażuje się w walkę o odebranie Piesiewiczowi immunitetu, bo Senat początkowo nie wyraża na to zgody. Proces oskarżonego o „posiadanie narkotyków i udostępnianie ich innym osobom” rozpoczyna się rok później. Sąd uniewinnia Piesiewicza, który tłumaczy się, że owszem – romansował z urodziwą i młodszą od siebie o przeszło 40 lat dziewczyną, ale jest przede wszystkim ofiarą całej sytuacji. „Znajomy” obu panien – Joanny vel Katarzyny oraz striptizerki – w trakcie znajomości tej pierwszej z senatorem wyczuł, że można ograbić polityka z pieniędzy. Dlatego świadomie zaaranżował całą sytuację. Adwokat najpierw został przez kobiety odurzony, potem komicznie przebrany, pomalowany i nakłoniony do wygłupów, których nie był do końca świadom z powodu oszołomienia. A później zaczął się szantaż – w sumie przestępcza trójka naciągnęła scenarzystę na 240 tys. złotych. Chcieli jeszcze więcej. Gdy odmówił dalszego płacenia, zrobili mu to, czym grozili od początku – upublicznili nagranie.
Obie młode damy i ich opiekun w 2012 r. dostają za to po półtora roku więzienia bez zawieszenia.

PO UWOLNIENIU POLITYKA od zarzutów „Super Express” daje kąśliwy tytuł: „Niewinny jak… Piesiewicz!” z podtytułem: „Po wyroku nie wiadomo, co wciągał były senator”. Treść artykułu: „Sąd uznał, że nie była to kokaina. Czyli musiało to być coś z tej listy: mąka, cukier puder, sól, talk do stóp, soda oczyszczona, gips, proszek do pieczenia, sproszkowana kreda”.
Adwokat – upokorzony i zamknięty w domu przed nagabującymi go przedstawicielami mediów – nie wytacza gazecie sprawy sądowej. Ale inni są mniej wyrozumiali lub bardziej zdesperowani. Małgorzata Kożuchowska – aktorka znana m.in. z telewizyjnego serialu „M jak miłość” – w marcu 2009 r. wyprocesowuje od „Superaka” 40 tys. zł. Za to, że trzy lata wcześniej opublikował jej zdjęcia topless z tytułem „Urlop pełną piersią”.
Fotografii zrobionych na wyspie Rodos było kilka – zostały wykonane z lotni, wysięgnika albo drona. Kożuchowska w pozwie domagała się 100 tys. zł zadośćuczynienia za naruszenie dóbr osobistych. Sąd Okręgowy Warszawa-Praga obcina tę kwotę o 60%, ale nakazuje wydawcy bulwarówki przeprosić artystkę na połowie pierwszej strony. „Superak” wyrok wykonuje, lecz korzystając z faktu, że sąd nie określił wielkości czcionki sprostowania, drukuje je tak, że trzeba czytać przez lupę. Linijka tekstu – „Zarząd spółki Media Express Sp. z o.o. przeprasza Panią Małgorzatę Kożuchowską za naruszenie jej dóbr osobistych…” – przylgnęła niczym włos do dolnej krawędzi pustej ramki, która rzeczywiście zajmuje pół strony.

W LUTYM 2010 r. piosenkarka Justyna Steczkowska wygrywa w sądzie dwa razy więcej niż aktorka Kożuchowska. Powodem jest tym razem fotoreportaż „Rajskie wakacje Justyny”. Treść: „Ach, jak gorąco! Justyna Steczkowska zrzuciła ciuszki krępujące jej seksowne ciało i jak biblijna Ewa korzystała z uroków tureckiego kurortu”.
Zdjęcia zostały zrobione z bardzo daleka, zapewne teleobiektywem. Steczkowska stoi całkiem nago, między udami redakcyjny grafik dorobił jej łaskawie żółte słoneczko. Na innej fotce można podziwiać pupę pieśniarki. Na potrzeby słabiej widzących czytelników tabloidu jest nawet wyraźne zbliżenie obu pośladków.
Steczkowska domaga się za to wszystko 400 tys. zł. Dostaje 80 tys. i nakaz przeprosin. W ustnym uzasadnieniu sędzia z Warszawy podkreśla, że artystka nie narzucała się nikomu z nagością, korzystała ze słońca na niedostępnej dla postronnych osób plaży naturystycznej, a fotograf z teleobiektywem podszedł ją niczym zwierzynę łowną.
Przeprosiny – tym razem tak wielkie, jak trzeba – widnieją na pierwszej stronie „SE” z 16 lipca 2010 r.
Rok później zaczyna się proces „Super Expressu” z byłym premierem Jarosławem Kaczyńskim. Początek jest dość skomplikowany. Latem 2011 r. Kaczyński procesuje się z Januszem Kaczmarkiem, byłym ministrem spraw wewnętrznych w rządzie PiS. Chodzi o wcześniejsze nazwanie tego drugiego „agentem śpiochem”.
Warszawski sąd, rozpatrując spór obu polityków, kieruje Kaczyńskiego na badanie psychiatryczne z powodu „pojawiających się w mediach informacji o zażywanych przez niego lekach” – chodzi o środki uspokajające, które prezes PiS zaczął brać po śmierci brata prezydenta. Po powszechnej krytyce – ze strony Naczelnej Rady Adwokackiej i nie tylko – sąd wycofuje się z kontrowersyjnej decyzji. Mało tego: przewodniczący składu orzekającego, który chciał wysłać prezesa na konsultacje, zostaje odsunięty od orzekania.
Gazeta Sławomira Jastrzębowskiego tytułuje tekst na temat sporu o badania pytaniem: „Czy on zostanie zamknięty w psychiatryku?”. Do tego głowa Kaczyńskiego z bardzo niewyraźną miną.
Były premier wytacza sprawę „Superakowi”, lecz w odróżnieniu od aktorki i piosenkarki – nie chce pieniędzy. Domaga się jedynie przeprosin. Sąd uznaje jego racje. Orzeka, że tekst był napastliwy i służył „tylko wywołaniu sensacji”. Redakcja przeprasza na stronie drugiej, opatrując komunikat dodatkowym tekstem: „…przeprosiny (…) publikujemy, ponieważ taki jest prawomocny wyrok sądu, ale od tego wyroku przysługuje nam prawo kasacji do Sądu Najwyższego, z którego skorzystamy. Jeśli Sąd Najwyższy nie podzieli naszych argumentów, sprawa trafi do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Nie mamy wątpliwości, że ostatecznie wygramy tę sprawę, a dzisiejsze przeprosiny zostaną tym samym wrzucone w niebyt”.

JESZCZE ŚMIELEJ poczyna sobie z wyrokami sądów „Fakt”. W lipcu 2007 r. dziennik Grzegorza Jankowskiego przegrywa proces z aktorką Joanną Brodzik, znaną z takich filmów jak „Kasia i Tomek” czy „Dom nad rozlewiskiem”. Brodzik pozwała gazetę za sugestię, że jest w ciąży. Sąd nakazuje wypłatę 100 tys. zł odszkodowania i przeprosiny. W odpowiedzi tabloid robi coś, na co jeszcze nikt nie wpadł: ogłasza na pierwszej stronie „Narodowy Dzień Przeprosin”. „Tak się rodzi tradycja”, piszą redaktorzy. I dalej: bokser Andrzej Gołota przeprasza za to, że „w trakcie wieloletniej kariery sportowej podczas walki i w życiu codziennym dopuścił się zachowań powszechnie uważanych za głupie”. Agnieszka Fitkau-Perepeczko przeprasza, że jeszcze nie zdążyła postawić pomnika swojemu zmarłemu mężowi Markowi Perepeczce – temu, który grał Janosika. Minister transportu przeprasza za dziury w drogach. I oczywiście: w tym całym zamieszaniu „Fakt” przeprasza Joannę Brodzik za naruszenie jej dóbr osobistych.
– Wygląda to na smarkaterię, ale ma głębszy sens – powie nam w 2014 r. były redaktor tabloidu. – Gazeta, która przeprasza bez szemrania, jest słaba. Przyznaje się do błędu. Posypanie łba popiołem wywołuje najbardziej niepożądane z punktu widzenia redakcji emocje. Wstyd, zażenowanie, niepewność. A my przecież jesteśmy silni i muskularni. Z pozycji siły kopiemy polityków i nieudacznych sportowców. Wszystkich oceniamy. Nie możemy sami ustępować – za nic! Ale prawda jest i taka, że jak nap… na lewo i prawo, to procesów masz sporo i wszystkich nie upilnujesz. Wydawca koncentruje się więc na tych najważniejszych – na sprawach z celebrytami i politykami. (…)

„FAKT” I „SUPER EXPRESS” nadal walczą o „target”. W ostatnim czasie pierwszy z tabloidów okładki poświęca głównie politykom i urzędnikom. Przykładowe czołówki: „ZUS baluje. Oni lubią sobie wypić. To, że wypłacają głodowe świadczenia, nie psuje im humoru”; „Skompromitowany poseł Sławomir Nowak trzyma się stołka za 12 tys. zł”; „Wałęsa w hotelu 6000 za dobę!!”; „Emigranci za miliony: Tusk i jego ludzie zwiali do Brukseli!”; „Ogórek w sukience za 2200 zł mówi: jest mi tak ciężko, jak wam”, „Pani premier da zarobić 12 tys. zł Michałowi Kamińskiemu”.
Drugi z dzienników idzie przede wszystkim w relacjonowanie ekscesów polskiej śmietanki artystyczno-medialnej: aktor „przez alkohol stracił fortunę”. Gwiazdor serialu ucieka przed byłymi kochankami. Telewizyjna publicystka odsłania pośladki, modelka chce odebrać dzieci mężowi, pan od prognozy pogody bierze „tajny ślub”, a inny znany aktor „wygłupia się na grobach”, idąc „po trupach do sławy”. Szef „Faktów TVN” ma w domu „narkotyki i porno”, piosenkarka jazzowa „obcięła sobie zdrową pierś”, aktorka „przez alkohol straci 300 tys. zł”.
Sprzedaż niemieckiego brukowca spada do 324 tys. egzemplarzy w 2014 r., ale to i tak wystarczy, by być pierwszym na rynku dzienników. Sprzedaż „Superaka” – po latach kilkuprocentowych zjazdów – ostatnio wzrasta. Wbrew przewidywaniom Grzegorza Lindenberga nic nie wskazuje na to, aby czas tabloidów dobiegał końca. Mimo to – a może tym bardziej – wydawcy dokonują radykalnych oszczędności. Newsroom „Superaka” w Warszawie zostaje odchudzony, oddziały w mniejszych miastach – niemal zwinięte. Krakowska redakcja „SE” musi wynieść się do tańszych Katowic. Po kolejnych cięciach oddział zainstalowany zostaje w Szopienicach. Dziś dziennikarze pracują głównie z domów. (…)

Tytuł, skróty i ilustracje pochodzą od redakcji

Fragmenty książki Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego Tabloid. Śmierć w tytule, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2015

Wydanie: 2015, 38/2015

Kategorie: Media

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy