Tytuł poprzedniego felietonu miał brzmieć: „Czy Kościół może mieć lepszą przeszłość?”. Przeszłość, nie przyszłość, jak wydrukowano, nadając tytułowi może przystępniejszy sens, ale odrywając go od tematu, którym było postanowienie papieża, aby za pomocą symbolicznego gestu poprawić przeszłość chrześcijaństwa, odciąć się od złych stron tej przeszłości. co było zamysłem z góry skazanym na bezowocność. Senator Wiesław Chrzanowski, najwybitniejsza osobistość na prawicy, powiedział, że lustracja jest słuszna, ponieważ dzięki niej został oczyszczony z zarzutów. Jakich zarzutów? Tych, których nikt przy zdrowych zmysłach by mu nie postawił, gdyby nie było lustracji. Zbawienne skutki lustracji są głównym artykułem wiary partii solidarnościowych. Na niej w znacznym stopniu opiera się obecnie ich tożsamość, nie jest to dla nich problem polityczny, lecz ideologiczny i prawie religijny. Jeżeli senator Chrzanowski po tym wszystkim, co go spotkało (z mojego punktu widzenia sprowadza się to do straty czasu i zawracania głowy), chwali lustrację, to chyba tylko z takiego motywu, iż nie chce znaleźć się poza wspólnotą solidarnościową. Gdyby zakwestionował ten artykuł wiary, czułby się odszczepieńcem, może renegatorem lub czymś podobnym. Musi tam istnieć jakaś niebywała zależność psychiczna wszystkich wobec siebie nawzajem, rzadko spotykana intensywność kolektywnej podmiotowości. Teraz lepiej rozumiem tych ideowych komunistów, którzy w czasach stalinowskich byli represjonowani, a gdy wypuszczono ich z więzienia, pierwszą ich troską było znowu zapisać się do partii, żeby budować socjalizm. Usunięcie z partii uchodziło wśród nich za przekreślenie sensu ich życia i za największą krzywdę. Dla ideowych komunistów nie było zbawienia poza partią, tak jak dla Wiesława Chrzanowskiego nie ma zbawienia bez uniewinniającego wyroku sądu lustracyjnego. Wyobrażam sobie, że katolik, któremu udało się wyjść z życiem z procesu inkwizycyjnego zachował głęboką wdzięczność dla Świętej Inkwizycji. Nie zdarzyło się ani razu, aby biskupi zapobiegli jakiemuś głupstwu zaplanowanemu przez rządy solidarnościowe. Wiadomo, co odpowiedzą: nie mieszamy się do polityki, nie naszą sprawą jest pouczać rząd itp. Czyżby? Jeśli biskupi są tak dalecy od polityki, to dlaczego nie było takiego głupstwa popełnionego przez te rządy, którego by nie poparli? Nic dziwnego, że episkopat broni reprywatyzacji, mogliby jednak biskupi wysilić się nieco w celu uzasadnienia swojego stanowiska. Biskup Pieronek, kapłan skądinąd postępowy, powiada, że ”oczywiście, sprawa ukradzionej własności po 50 latach jest skomplikowana, nie wolno jej poddawać pod referendum, „dylemat kraść czy nie kraść nie może być sprawą debaty”. Takim językiem mówią działacze związków występujących z roszczeniami, motywowani osobistym interesem i będący jedną z grup nacisku, jakich w społeczeństwie jest wiele. Ich mowa jest przewrotna, propagandowa, przeładowana agresją i innymi złymi uczuciami, jakie zwykle towarzyszą ludziom, gdy toczą walkę o jakieś „mieć”. Papież, nawiasem mówiąc, opowiedział się za „być”, przeciw „mieć”, więc biskupi dowartościowując „mieć”, powinni jakoś ustosunkować się do papieskiej opcji i przynajmniej nie używać języka, jaki jest może na miejscu u sfrustrowanych i rozwścieczonych potencjalnych właścicieli, ale mocno dziwi u kapłanów. Według słownika języka polskiego, słowo kradzież oznacza „potajemne zabranie cudzej własności”. Biskupi uważają, że powojenne wywłaszczenia były kradzieżą. Jednak dobrze wiadomo, że były one przeprowadzane jawnie, a nawet ostentacyjnie i nieraz z wielką parada. Czy władza chwaliła się kradzieżą? Nie, ona chwaliła się nacjonalizacja, bo te wywłaszczenia były właśnie nacjonalizacja (upaństwowieniem albo uspołecznieniem, jeśli kto woli. Biskupi powołują się na przykazanie „nie kradnij” i inne zasady Dekalogu. Czy czynią to przez pomyłkę, wskutek nieznajomości faktów? Z pewnością nie. Nazywając nacjonalizację kradzieżą, rozmyślnie mówią nieprawdę. Jeżeli już wszystkie kwestie mamy rozstrzygać na podstawne Dekalogu, to powiedzmy też, że Dekalog zabrania kłamać. Czym innym jest kradzież, czym innym rabunek, czym innym nacjonalizacja, czym innym wreszcie kolektywizacja i komunalizacja. Tylko demagog może to wszystko zmieszać i splątać ze sobą. Robią to aktywiści stowarzyszeń rewindykujących jakieś dobra materialne. Władze komunistyczne stosowały kamuflaż na wielką skalę, ukrywały niektóre cele, ale nigdy nie wstydziły się nacjonalizacji. Dlaczego? Dlatego, że nacjonalizacja już w XIX wieku była celem tak zwanych postępowych ruchów społecznych, w tym także chrześcijańskich. Wielu pisarzy społecznych odwoływało się do Ewangelii, aby uzasadnić swoje postulaty zniesienia własności









