Węszę za tematem jak pies – rozmowa z Danielem Passentem

Węszę za tematem jak pies – rozmowa z Danielem Passentem

Ze starej szkoły felietonu pozostali już ostatni Mohikanie. Coraz mniej jest mrugania okiem, coraz więcej wsadzania palca w oko -Daniel Passent. Rozmawia Jan Ordyński Fragment rozmowy pochodzi z książki Jana Ordyńskiego i Daniela Passenta Passa, Wydawnictwo Czerwone i Czarne, Warszawa 2012 Kiedyś powiedziałeś, że pisałeś felietony, bo to forma najbardziej skrótowa, zwięzła i wymagająca. Felietonistami byli najwybitniejsi publicyści, poeci, pisarze XX w. – Napisałem dotychczas około półtora tysiąca felietonów i nadal piszę. Piszę już dłużej niż Aleksander Świętochowski oraz Antoni Słonimski. „I z podobnym skutkiem” – twierdzi Jerzy Urban. – Kiedy zacząłem pisać felietony, imponowało mi, że tę formę uprawiali tacy ludzie jak Stefan Kisielewski, Stanisław Dygat, Tadeusz Konwicki, Adolf Rudnicki. Chciałem im dorównać. Mój pierwszy felieton, pod pseudonimem „Bywalec”, ukazał się w „Polityce” w Marcu ’68, czyli w czasach dosyć groźnych. Nie pamiętam już, co napisałem. To było już po dziesięciu latach uprawiania dziennikarstwa. Zacząłem przejawiać pewne skłonności do ironii, kpiny, dowcipu, żartu. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy z Agnieszką w Falenicy, a więc w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych, Joanna Roztropowicz przyniosła nam w prezencie dwa T-shirty. Na jednym było napisane „Osiecka to ja”, a na drugim „Bywalec”. I tak już bywam felietonistą. Kwestia wieku To nie był czas na żarty. – Ale ja mam trochę przekorną naturę, zbiera mi się na śmiech właśnie w trudnych chwilach. Moje felietony z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, jak również teksty kabaretowe były podszyte przekorą, utrzymywały się w klimacie satyry – cenzurowanej, może nawet dworskiej – ale i krytyki poprzez śmiech. Również moje stanowisko w latach osiemdziesiątych wypływało po trosze z przekory – było reakcją na masowy ruch „Solidarności”. Prędko poczułem, że jeśli chodzi o nastroje środowiska dziennikarskiego po Sierpniu ’80, to jestem w mniejszości. Dawali mi to odczuć także koledzy i koleżanki. Pamiętam, że kiedy zaniosłem jeden z moich felietonów Bożenie Górskiej, która była drugim sekretarzem redakcji i przez nią przechodziły wszystkie teksty, zapytała mnie: „Panie Danielu, dlaczego pan to pisze? Niszczy pan cały swój dorobek…”. Wiedziałem, że to, co piszę, budzi sprzeciw, ba, budzi moje własne wątpliwości, ale tłumiłem je w sobie. Trochę też kierowałem się przekorą wobec „Solidarności”, Kościoła, romantycznego uniesienia… Wracając do początków – to nie był świadomy wybór kariery felietonisty. Nigdy nie postanowiłem: teraz zostanę felietonistą. Przez następne trzydzieści lat uprawiałem też inne gatunki dziennikarskie. W ostatnich latach zdecydowanie przeszedłem na felieton. To jest trochę kwestia wieku – felieton można uprawiać za biurkiem, nie wychodząc z domu, bez zbierania materiałów, robienia wywiadów itd. Poza tym moja rola w „Polityce” nie jest dziś czołowa, tylko poboczna. Setna strona to dla mnie w sam raz. Dobry polityk przebije się nawet z odległego miejsca na liście wyborczej. W innych niż felieton gatunkach dziennikarskich osiągnąłem tyle, na ile było mnie stać. Lepszego wywiadu niż z Orianą Fallaci, ważniejszego rozmówcy niż prezydenta George’a Busha, ciekawszego reportażu niż z igrzysk w Hamburgu czy z wojny wietnamskiej – już nie zrobię. A felietony mogę pisać coraz lepsze – przynajmniej próbować. Dobry artykuł publicystyczny wymaga sporego nakładu pracy, fizycznej też. Dobry wywiad wymaga też dużego wysiłku, przygotowania, uganiania się za człowiekiem. Kiedyś w Monachium byłem umówiony na rozmowę z Garrym Kasparowem – genialnym szachistą radzieckim. Czekałem na niego w ustalonym miejscu kilka godzin i nie przyszedł. Dzisiaj już bym nie czekał. Nad felietonem też się męczę, ale jednak nie muszę u nikogo antyszambrować. Poza tym czytelnicy oczekują ode mnie przede wszystkim felietonów. Z moim życiorysem, gdyby nie czytelnicy, to już by moich felietonów nie było. Tyle się w Polsce, w polityce i w „Polityce” zmieniło, że na piękne oczy nikt by mi miejsca na felieton nie udostępnił. Kapitan we własnej wannie Zdobyć sobie aż tak silną markę nie jest łatwo. – Trochę w tym mojej zasługi, a trochę „Polityki”, w której przez ponad trzydzieści lat na ostatniej stronie ukazywały się felietony znakomitych kolegów. Na górze ja, na dole Michał Radgowski, a później KTT. Do 1989 r. widoczna była różnica pomiędzy pierwszą a ostatnią stroną „Polityki”. Czytelnicy się przyzwyczaili, że pismo na pierwszych stronach trochę spłaca

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 05/2012, 2012

Kategorie: Książki