Nie widać końca historii

Nie widać końca historii

Wyobrażano sobie, że Rosjanie grzecznie ustawią się w kolejce do Europy. Oni tymczasem widzieli to nieco inaczej Wojciech Jagielski – (ur. 1960), dziennikarz i reporter. Zaczynał w latach 80. jako dziennikarz PAP,od 1991 do 2012 r. pracował w „Gazecie Wyborczej”. Obecnie znowu pracuje w Polskiej Agencji Prasowej. Specjalizuje się w tematyce Afryki oraz Azji Środkowej i Kaukazu. Gdy patrzył pan na płonący Majdan w 2013 r., o czym pan wtedy myślał? – O tym, że to się źle skończy, może nie wojną, ale wielką ludzką tragedią. Dla mnie Majdan był dramatycznym obrazem rozczarowania nowymi, poradzieckimi czasami, obrazem potwornej bezradności i wściekłości na to, że „nowe” nie przyniosło nic dobrego. Jak zdesperowani muszą być ludzie, którzy wychodzą na ulicę, uciekają się do przemocy? Do jakiej skrajności muszą być doprowadzeni? (…) Pan już wielokrotnie widział ludzi doprowadzonych do skrajności. – Niestety. Widziałem to choćby w Tbilisi w roku 2003 i wcześniej, w Baku czy w kirgiskim Biszkeku w 2005 r. Kraje te uznawano za przyjaźniejsze Zachodowi i Stanom Zjednoczonym niż Ukraina, i widziałem tam także próbę zaprowadzania zachwalanych i zalecanych przez Zachód porządków. Nie mam z tych wszystkich prób dobrych doświadczeń ani wspomnień. Wszystkie owe dramatyczne wydarzenia z różnych części świata, także te z Majdanu, mają wspólny mianownik: są konsekwencją transformacji, która nie poszła dobrze. Ale gdybyście mnie panowie zapytali parę lat temu, to powiedziałbym, że „majdan” mógłby się wydarzyć w Kazachstanie czy Tadżykistanie. Tłumaczyłbym pewnie, że to logiczna kolej rzeczy, że tak kończą się rządy twardej ręki w uzależnionych od wpływów Rosji postradzieckich krajach, w których nie dba się zbytnio o poziom życia obywateli. Ukrainy bym pewnie w tym gronie nie wymienił, tymczasem doszło do „majdanu” właśnie na Ukrainie… Zaskoczyło to pana? – (…) Nie zajmowałem się nigdy Ukrainą, nigdy tam nie byłem. Nie przyglądałem się tamtejszym wydarzeniom, nie mogłem więc niczego przeczuwać. Byłem zaskoczony jak wszyscy. Wiedziałem jednak, że Rosja już od 1999 r., od początku drugiej wojny czeczeńskiej, mówi: „dość” i odmawia dalszej gry według scenariusza napisanego na Zachodzie. Rosjanie, a właściwie ich przywódcy, wyrażający jednak w moim przekonaniu powszechne odczucie, powiedzieli wtedy: „Będziemy zmieniać się w naszym tempie, po swojemu, tak jak nam jest wygodnie i dobrze i tak jak my uważamy za słuszne, a nie tak jak wy byście chcieli”. Zmieniać po tym, jak rozpadł się Związek Radziecki, gdy nic już nie było takie jak kiedyś? – Wszystkie właściwie wydarzenia w tej części świata, wszystkie niemal toczące się tam wtedy konflikty wiązały się tak czy inaczej z niemożnością pogodzenia się Rosji z nieszczęściem. I z nieporadnymi próbami zaleczenia rany. (…) Odnosiłem wrażenie, że zaraz pod rozpadzie Związku Radzieckiego Rosjanie nie myśleli o tym, jakie będzie to miało konsekwencje dla świata i co będzie za 20 lat. Byli zajęci ratowaniem dla siebie resztek świata, który się zawalił dramatycznie, bez uprzedzenia. Nikt nie przestrzegał, że nadciąga katastrofa. Przeciwnie, władze zapewniały, że to najwyżej przejściowe trudności, że wszystko będzie dobrze. Rozpad Związku Radzieckiego był dla jego mieszkańców jak katastrofalne trzęsienie ziemi, które w jednej chwili zmiotło z powierzchni wszystko, co do tej pory istniało. (…) Coraz marniej im się żyło, a jako pokonanych w globalnej wojnie, przestano się ich bać i szanować. Dnem tej smuty stała się sylwestrowa noc z przełomu 1994 i 1995 r., kiedy – na początku pierwszej wojny czeczeńskiej – dowodzone przez pijanych generałów rosyjskie pułki pancerne wjechały do Groznego i zostały na ulicach miasta wybite do nogi przez czeczeńskich partyzantów. To było chyba największe upokorzenie, jakiego doznała Rosja i największy moralny upadek. Rosjanie przeżyli jeszcze kolejne lata prezydentury Borysa Jelcyna, ale czuło się w powietrzu, że nadchodzi chwila, kiedy głośno powiedzą: „Dość! Dość tych upokorzeń!”. Zwiastowało to już pojawienie się w 1995 r. na scenie politycznej gen. Aleksandra Lebiedzia, bohatera zarówno wojny, jak i pokoju w Czeczenii. Gdyby nie wpływy Kremla i fakt, że zbyt wielu osobom na Kremlu przeszkadzał, Lebiedź już w 1996 r. wygrałby wybory prezydenckie, bo dla Rosjan był uosobieniem właśnie takiego twardego rosyjskiego chwatit!, ucieleśnieniem dumy i godności ludzkiej. Podczas pierwszej wojny czeczeńskiej, za rządów Jelcyna, Lebiedź został mianowany sekretarzem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2016, 41/2016

Kategorie: Wywiady