Günter Grass – drań, ofiara czy zwykły człowiek? W związku z bulwersującą, a zarazem kontrowersyjną „sprawą Grassa” chciałbym podzielić się z redakcją od zawsze mojego „Przeglądu” refleksją na ten temat, związaną z SS, z mym rówieśnikiem Günterem Grassem, z marcem 1945 r. i Gdańskiem. W mediach światowych, w tym w polskich, trwa swoisty szok po przyznaniu się noblisty Güntera Grassa do służby w Waffen SS. On sam ze zrozumiałych ludzkich względów nie ujawniał tej niewątpliwie przykrej dla niego, jakże smutnej prawdy. Po latach zdecydował się ujawnić tę niechlubną kartę życiorysu w nowej książce „Przy obieraniu cebuli”. Nieznany przedtem, a ujawniony przezeń fragment życiorysu wywołał w świecie szok i mieszane uczucia. Grass usprawiedliwiał się, że powołaniu go do tej formacji nijak nie mógł się sprzeciwić, było to już pod koniec krwawej dla świata i dla Niemów wojny (pod koniec lutego 1945 r.). Nie wystrzelił ze swej broni – jak pisze – ani razu, a w marcu 1945 r., gdy został ranny, nie uczestniczył w pełnieniu służby. Czytając te medialne relacje, te fakty – młodociany wiek, obawa utraty życia za odmowę służby, unikanie udziału w zbrodniczej działalności tej formacji etc. – skłonny jestem mu wierzyć, że mówi trudną i gorzką prawdę. Ten kontekst – młody, uzbrojony esesman, marzec 1945 r. Gdańsk, rodzinne miasto młodego Grassa, choć nie było tym, czym było w rzeczywistości – nasunął mi głęboko tkwiący w mej świadomości fakt: w lutym 1945 r. znalazłem się jako jeden z wielu więźniów Polaków (i nie tylko) w Gemeinschaftslager „Weichsel” (Wisła) w dawnej dzielnicy Danzig-Troyl. Miałem trochę szczęścia – ze szkoły podstawowej z obowiązkowym językiem niemieckim jako obcym (przed 1939 r.) wyniosłem jako jedyny z bardziej dorosłej grupy 20 Polaków z mojej wioski jaką taką znajomość języka niemieckiego. Po przybyciu do obozu, który okazał się potem obozem przejściowym, szykowano nas, jak później wyszło na jaw, do Stuthoffu. Bez rozpakowywania węzełków coś około półtorej setki ludzi czekało na transport, siedząc na podłodze wielkiej sali baraku. W pewnej chwili do sali wkroczył jeden ze strażników obozowych wraz z cywilem – Niemcem. Usłyszałem pytanie, czy ktoś zna język niemiecki. Ja (17-latek) powiedziałem, że trochę znam. Wytłumaczono mi, że potrzeba do stałej pracy w mieście 12 ludzi, niech się zgłoszą. Przekazałem to swoim bliskim, starszym sąsiadom. Po naradzie zgodzono się, byle tylko razem. Powiedziałem to strażnikowi, podając, że jest nas 20 i chcielibyśmy razem pracować. Cywil pracodawca zgodził się bez problemu. Otrzymaliśmy oddzielną izbę, a mnie jako znającego język niemiecki na wypadek kontroli uczyniono gruppenfürerem, któremu przed każdorazowym bezdozorowym wyjściem grupy do pracy wręczano Passierschein (przepustkę) zawierającą spis osób wchodzących w skład grupy. Do pracy grupa udawała się piechotą z Gdańsk-Troyl przez zwodzony most aż do nowej odnogi wodnej, którą przebywaliśmy promem, a potem szła w lewo, brzegiem w kierunku tzw. Krantor (zabytkowego dźwigu), dalej wzdłuż ogrodzenia stoczni do śródmieścia, do Holzmarktplatz. Tu przy jednej z biegnących z góry do placu ulic wykańczaliśmy ze stanu surowego budynek, w którym według znawców Gdańska mieściła się po wojnie redakcja „Dziennika Bałtyckiego”. Od tej pory codziennie w trybie bezdozorowym, po śniadaniu, zwartą grupą, stawaliśmy przed komendanturą, aby po zliczeniu otrzymać spis-przepustkę i – do pracy. Brakuje miejsca na to, by opowiedzieć, czego byłem mimowolnym świadkiem, kiedy sprawdzający nas jednoręki komendant (Lagerführer) zdecydował, co zrobić z więźniem, który potrzaskał na opał drewniane skrzynki do kwiatków spod okna komendanta. Sięgnięcie tą jedyną ręką do szuflady, wyjęcie z niej pasa z rewolwerem w kaburze, podanie go strażnikowi i krótkie: Erschiessen! (rozstrzelać)… Otrzymawszy przepustkę, udaliśmy się przygnębieni do pracy. Po powrocie kazano nam wziąć zaszyty siennik ze zwłokami i pochować je gdzieś na terenie obozu. Kogo? Nie wiadomo… Również brak miejsca nie pozwala na szerszy opis kontaktów nawiązywanych w czasie przerw obiadowych (oczywiście dla niemieckich majstrów) z mieszkańcami miasta – dostawa odpadów drzewnych na opał, który trudno było zdobyć. Pewnego razu, gdy po niemiecku spytałem pewną gdańszczankę, czy nie potrzebuje drzewa na opał, zapytała po polsku, dlaczego ja mówię po niemiecku. Szok! Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co czekało rodowitego gdańszczanina, obywatela Niemiec, rozmawiającego z Polakiem po polsku. Dla Niemów stawał się