Mandela nie uważał się za kogoś gorszego. Tym chyba najbardziej obezwładniał więziennych strażników i wszystkich wrogów Szukałem wyjaśnienia, co dawało Mandeli tę siłę, co pchało go do walki, w której nie tylko wydawał się skazany na porażkę, ale wręcz został pokonany. Czy było to męstwo, czy może strach przed rzeczywistością odartą ze złudzeń i marzeń, przed stawieniem czoła sprawom nieodwracalnym? – Może to dlatego, że święcie wierzył w to, co robił, bo nawet przez chwilę nie wątpił, że odzyska wolność, zanim umrze – odparł Bizos. – Już pierwszego dnia zesłania uznał, że na wyspie pozostaje mu zająć się tym samym, co robił na wolności, toczyć tę samą walkę w innym miejscu i w innych warunkach. (…) Jako adwokat Mandeli Grek był na wyspie jego najczęstszym gościem, a także posłańcem i pośrednikiem w kontaktach z pozostawionym na lądzie światem. Kiedyś Mandela powiedział mu, że nawet z czasu, który wydaje się stracony, można uzyskać dla siebie korzyści, a wtedy człowiek nie ma poczucia, że zmarnował życie. W TAMTYCH CZASACH wyrok dożywocia oznaczał, że skazaniec naprawdę do śmierci pozostanie za kratami. A wichrzyciele i buntownicy występujący przeciwko zastanemu porządkowi i panowaniu białych w więzieniu byli traktowani surowiej niż najgorsi złoczyńcy. Wśród tych nieszczęśników zaś najgorszy los czekał czarnoskórych. Więźniów politycznych przetrzymywano w oddzielnym, otoczonym wysokim murem parterowym budynku. Jego cztery skrzydła tworzyły niewielki dziedziniec. Wychodziły nań okna niewielkich, pojedynczych cel. Skazańców osadzano także w celach wieloosobowych, ale Mandela i jego towarzysze, jako wywrotowcy szczególnie niebezpieczni, trafili do pojedynczych cel (…). Kiedy nocą Mandela kładł się na cienkiej słomianej macie i opierał stopami o mur, palcami wyciągniętych za głowę dłoni mógł sięgnąć przeciwległej ściany. Poza zwijaną na dzień matą i trzema kocami, blaszaną miską i kubkiem na wodę oraz kubłem na nieczystości w celi nie było żadnych sprzętów. Każda cela miała dwoje drzwi. Jedne, z żelaznych krat, pozostawały zamknięte przez cały czas. Drugie, drewniane, grube, z judaszem, otwierano na dzień. Do drzwi była przytwierdzona metalowa tabliczka z nazwiskiem, imieniem i numerem więźnia. Mandela nosił numer 466/64, oznaczający, że był 466. więźniem zesłanym na wyspę w roku 1964. KAŻDY DZIEŃ ZACZYNAŁ SIĘ pobudką o świcie. Latem o piątej, zimą o szóstej. Mieli pół godziny na zrobienie porządku w celi, opróżnienie kubłów z nieczystościami i toaletę w niewielkiej łaźni w zimnej, czerpanej z morza wodzie. Po półgodzinnym spacerze pod nadzorem wartowników z psami w wielkich kotłach przynoszono na korytarz śniadanie. Inne dla Hindusów, inne dla czarnych więźniów. Czarnoskórym nie wydawano na przykład chleba, pod pozorem, że Afrykanie go nie jedzą. Czarnoskórzy mieli też inne więzienne stroje. Otrzymywali krótkie spodenki z drelichu i sandały, podczas gdy Hindusi i mieszańcy mogli nosić spodnie z długimi nogawkami i trzewiki. Po śniadaniu więźniowie byli wyprowadzani do pracy na dziedziniec, gdzie tłukli na drobnicę zwożone taczkami kamienie. Potem wieziono ich do kamieniołomów, a w końcu na plażę, gdzie w kamienistych zakolach zatok łowili wodorosty. Pracę przerywano w południe, na obiad. Po godzinnym odpoczynku wracali do tłuczenia kamieni lub brodzenia w nadbrzeżnych wodach. Aż do czwartej po południu. Wtedy wracali do więzienia. Dostawali pół godziny na toaletę, po czym wydawano im kolację, którą zjadali już w swoich celach. Nie wolno im było z sobą rozmawiać, a za nieposłuszeństwo byli karani karcerem. (…) Mandela i inni buntownicy mieli podczas całego pobytu na wyspie pozostawać odcięci od wszystkiego, co działo się w świecie na lądzie. Nie dostawali gazet, a w wydzielonej dla nich części więzienia nie działał radiowęzeł, z którego mogliby usłyszeć choćby wyniki zawodów sportowych czy prognozę pogody. Odebrano im zegarki i nawet czas odmierzali im strażnicy. MIELI PRAWO do napisania do najbliższej rodziny lub otrzymania od niej jednego listu na pół roku, liczącego nie więcej niż 500 słów. Wolno im było pisać wyłącznie o sprawach osobistych, ani słowa o pobycie w więzieniu, ani słowa o polityce czy czymkolwiek, co zatrącałoby o politykę. Wszystkie listy przechodziły przez ręce więziennych cenzorów, którzy pieczołowicie wyławiali słowa i zdania niezgodne z regulaminem lub niezrozumiałe. (…) Niektórzy cenzorzy, gdy uznali, że list składa się z samych niedozwolonych treści, pozwalali go więźniowi poprawić. Inni po prostu darli takie listy na kawałki i wyrzucali do kosza, nawet nie powiadamiając
Tagi:
Wojciech Jagielski









