Wnuk nie ma wstydu

Wnuk nie ma wstydu

Zabużanie zostawili rudery, a żądają odszkodowań jak za pałace – mówią Polacy we Lwowie Kto? – dobiega zza drzwi trwożliwe wypowiedziane pytanie, choć pukam w biały dzień. Jakieś szepty, szuranie kapci, miauczenie kota. Tłumaczę po polsku, po rosyjsku, że jestem dziennikarką z Warszawy, chcę napisać o dziejach tego domu. Znów świszczący szept: – Jula, nie atkrywaj! Wreszcie szczęk zasuwy. Jestem na korytarzu przedwojennego domu we Lwowie przy wyboistej uliczce Ostrogskich, dawniej Paulinów. Kiedyś ta nieruchomość była własnością rodziny polskiej. Kobieta, która przekręciła klucz w zamku, nazywa się Julia Simonowicz. Mieszka ze swą krewną na parterze, a właściwiej byłoby napisać – w suterenie. Prowadzi mnie do kuchni, bo choć na dworze szron, ona oszczędza opał na prawdziwe mrozy. Gdy upewnia się, że jestem z Polski, z parapetu, który służy jej za lodówkę, wyjmuje okrawek zjełczałego masła, kładzie na to plasterek cebuli, otwiera słoik z miodem. Sama nie będzie jadła, mówi, że nie jest głodna. Emerytury ma 182 hrywien (1 dol. to 5,4 hrywny), ale z tego 100 odchodzi na mieszkanie. Dom jest własnością miasta – od wojny nie był remontowany. Wodzi spojrzeniem za moim wzrokiem: szpary w podłodze przykryte kawałkami blachy przyciśniętej kamieniem. Zwichrowane okna, poczerniałe liszaje na ścianach, zaszyte na okrętkę dziury w wytartym linoleum na korytarzu. Wszędzie czuć pleśń, na to nakłada się fetor od rur kanalizacyjnych. – Inni mają gorzej – dodaje kobieta z nieśmiałym uśmiechem. Jest malarką po akademii sztuk pięknych, do Lwowa przyjechała w 1972 r. z Litwy. Uciekła od męża, bo „jak to Ruski, bił”. Zostawiła tam mieszkanie z dużym oknem, przy takim świetle mogła malować. We Lwowie do emerytury pracowała na uczelni. Chciałaby jeszcze wziąć do ręki paletę, ale w suterenie brakuje dobrego światła. Poza tym za co kupić farby? Nawet na trutkę na szczury jej nie starcza – broni się przed nimi, zakrywając dziury w podłodze. – Dziesięć lat czekam w komunalce na zamianę mieszkanie – żali się – już byłam w pierwszej dziesiątce, ale urzędniczka chciała łapówki, nie miałam, to przesunęli mnie na koniec kolejki. W drugiej godzinie rozmowy pani Julia przechodzi na język polski. Jej ojciec, Jan Kochanowski, urodził się w Chrząstnicy pod Przemyślem. Gdy weszli tam Rosjanie i chcieli się pozbyć Polaków, bezpodstawnie oskarżyli go o handel wódką. Groziło mu więzienie – wybronił się, bo całą winę wzięła na siebie niepełnoletnia Julia, którą ukarano poprawczakiem. Ofiara okazała się daremna, bo wkrótce i tak stracili dach nad głową. Deportowano ich w głąb Związku Radzieckiego. W latach 60. ona wpisała sobie do dowodu narodowość ukraińską. Tak chciał jej mąż. – Dzieje tego domu? Może pójdziemy na piętro – proponuje – tam mieszka Tatiana, ona wie więcej, mieszka tu od dziecka. Pukamy. Julia Simonowicz uspokaja przez drzwi sąsiadkę, żeby się niczego nie bała. – Czto wybrosit – krzyczy – nikawo nie budiet wybrosit. Wreszcie opada łańcuch w drzwiach, w szparze widzę przerażoną twarz kobiety w nieokreślonym wieku, okutanej w dwa rozciągnięte swetry, na to szydełkowa chusta. Znów uderza w nos ten sam znajomy już smród. Ciasno, ciemno. W zagraconym pokoju na od lat niemalowanych ścianach wiszą jakieś upstrzone perz muchy gazetowe fotografie. Dowiaduję się, skąd ten strach. Oto na drugim piętrze zamieszkał od niedawna „taki jeden podozrennik” (podejrzany), mówił, że robi w biznesie. Chce zająć cały dom. Wykupił swoje mieszkanie na własność, dostał też ich wspólny strych, który rozbudował. Nie zgadzały się, poszły do sądu, bo gdzie wieszać pranie, ale on – podobno pod stołem – znalazł sposób na sędziego. Gdy był już w prawie, wyrzucił z poddasza rzeczy innych lokatorów, również 16-letniego syna lokatorki z dołu, który uciekał na strych, aby pograć na gitarze. I ten uczeń tak to sobie wziął do głowy, że nazajutrz się powiesił. – Tiszina – chudziutka malarka uspokaja rozdygotaną grubą Tatianę, głaszcząc ją po plecach. A do mnie: – Myśmy tu tyle przeszły. Dają coraz gorszych lokatorów. Był taki jeden w skórze, ze złotym łańcuchem, nocą na rozbój chodził, aż go utopili we własnym mieszkaniu w wannie. Tak albo nie Polaków w 900-tysięcznym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 51/2004

Kategorie: Reportaż