Wojna futbolowa

Wojna futbolowa

Do uzdrawiania polskiej piłki nożnej wzięli się ludzie, którzy sami potrzebują lekarza Końca nie widać, nie widać, nie widać… to piosenka z programu „Szymon Majewski Show”. Bardzo pasuje ona do tego popularnego programu satyrycznego, ale mogłaby też być hymnem piłkarskim. Przynamniej na te czasy. Od kilkunastu miesięcy w Polsce grają nie tyle drużyny na murawie, ile ci, dla których kawałek skóry wypełniony powietrzem jest tylko pretekstem. Do innej gry i o inne stawki. Co o PZPN w ostatnich miesiącach napisano, wiedzą nawet małe dzieci. Mafia, złodzieje, krętacze, leśne dziadki, naiwniacy i przestępcy. W ostatnich dniach doszły do tego ataki na FIFA: Blatter podejrzany o machinacje finansowe, krętacze z FIFA, Blatterowi grozi wieloletnie więzienie, FIFA to prawdziwe siedlisko zła. Gdyby sytuację oceniać po tytułach, to jesteśmy w stadium totalnej wojny z każdym, kto ma inne zdanie niż minister sportu, Tomasz Lipiec. Personalnie ataki są skierowane głównie na prezesa Michała Listkiewicza i wiceprezesa Eugeniusza Kolatora, a w dalszej kolejności na członków zarządu i sędziów piłkarskich. Media stały się stroną w piłkarskiej wojnie. Najostrzej i najbardziej brutalnie atakowali Listkiewicza dziennikarze „Faktu”, „Dziennika” i „Przeglądu Sportowego”. Dało to okazję do kolejnych spekulacji, dlaczego z taką agresją robią to głównie gazety będące własnością koncernu Springera. Kto ma czas i pieniądze na gazety, wie, że znacznie spokojniej i bardziej merytorycznie opisywały piłkarskie i pozapiłkarskie wydarzenia „Rzeczpospolita” i „Gazeta Wyborcza”. A „Trybuna” starła się z tymi, którzy stoją za kulisami piłkarskiej wojny, czyli politykami PiS i ministrem Lipcem. Taki podział dziennikarskich sympatii jest nieprzypadkowy. Bo i sam spór, jak wszystko, co się dzieje w Polsce od półtora roku, ma także podłoże polityczne. Prawica, wcześniej AWS, a teraz PiS, nigdy nie darzyły polskiego sportu szczególną sympatią. Politycy tych partii mieli za złe działaczom wszystkich związków sportowych, że rodowodami sięgają Polski Ludowej, kiedy to robili kariery sportowe, a później stawali się działaczami. Nie bez znaczenia jest i to, że największe sukcesy na igrzyskach olimpijskich i mistrzostwach świata polski sport odnosił w epoce, którą bracia Kaczyńscy chcieliby przenieść w niebyt. O podejściu PiS do sportu najlepiej świadczy historia stadionu narodowego, który prezydent Warszawy, Lech Kaczyński, obiecał mieszkańcom na początku swojej kadencji. Po paru latach, jesienią 2006 r., na tym stadionie miały się odbyć pierwsze mecze piłkarskie. Fakty są zaś takie, że nawet nie określono jeszcze miejsca, gdzie by ten stadion miał stanąć, bo lokalizacja na starym Stadionie Dziesięciolecia jest tylko propagandowym mydleniem oczu. Stadionu nie ma, ale są za to ogromne ambicje sterowania sportem i przepędzenia działaczy z poprzedniej epoki. Za czasów premiera Buzka kierowanie sportem powierzono Jackowi Dębskiemu, człowiekowi z gangsterską przeszłością i takimiż manierami, który po wielu wpadkach został zastrzelony w porachunkach mafijnych na warszawskiej Pradze. Dębski, nie bez nacisków partyjnych kolegów, zaczął pierwszą totalną wojnę z PZPN. Za wszelką cenę chciał wprowadzić do związku kuratora. Nie cofał się przed najbardziej absurdalnymi oskarżeniami i pomówieniami wobec ludzi związanych z piłką. Nie zdążył. Po paru latach spokoju kolejnym ministrem prawicowych rządów został Tomasz Lipiec. Były lekkoatleta, który nie ma na swoim koncie wybitniejszych osiągnięć, ma za to zaliczoną dyskwalifikację za stosowanie w 1994 r. niedozwolonych środków dopingujących. Zawieszony został za to w prawach zawodniczych na trzy lata. Tak utkwiło mu to w głowie, że jedną z pierwszych decyzji, jakie podjął po objęciu funkcji ministra, było wyrzucenie prof. Jerzego Smorawińskiego, który przez 12 lat pełnił funkcję przewodniczącego Komisji do Zwalczania Dopingu w Sporcie. Smorawiński miał pecha, że to za jego czasów wykryto doping u dzisiejszego ministra. Lipiec w krótkim czasie swoich rządów doprowadził do czystki na funkcjach dyrektorów w Centralnym Ośrodku Sportu i na miejsce ludzi, mających niekwestionowane osiągnięcia, powprowadzał swoich znajomych. O mentalności tego ministra świadczy sposób korzystania z karty służbowej, którą zapłacił 3,5 tys. zł w restauracji Villa Park za swoje urodziny. Lipiec kompletnie nie rozumie podmiotowości związków sportowych. Uważa, że minister może w sporcie wszystko i że każdy musi mu się bezwzględnie podporządkować. Mizerna wiedza o regułach, jakie rządzą dziś sportem na światowym poziomie, i mocne poparcie polityczne premiera, powodują, że gotów jest wdać się w każdą awanturę, byle tylko wykonać powierzone mu zadanie. Chciałby podobnie jak obecny prezydent

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 05/2007, 2007

Kategorie: Kraj