Wolność jest luksusem – rozmowa z prof. Mirosławem Karwatem

Wolność jest luksusem – rozmowa z prof. Mirosławem Karwatem

Wolność jest coraz częściej kojarzona z tymi, którym się powiodło, wywołuje chęć rozliczeń i zemsty   Prof. Mirosław Karwat  – kierownik Zakładu Filozofii i Teorii Polityki Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego     Prezydenci Polski i Niemiec uświetnili uroczystość nadania autostradzie z Warszawy do Berlina nazwy Autostrada Wolności. Sądziłem, że zburzą także, jak kiedyś mur berliński, bramki do pobierania opłat. Nic z tych rzeczy. Czy to alegoria obecnej wolności – jesteś wolny, jeśli masz pieniądze? – Marks mógłby rzec zza grobu: A nie mówiłem? Owszem, każdy może zostać przedsiębiorcą, wydawcą, premierem, ale to nie znaczy, że nim zostanie. Musi mieć bowiem pieniądze na założenie firmy, gazety, na kampanie wyborcze promujące jego partię. Każdy może dostać kredyt, aby zrealizować swe marzenia – zapewnia nas uśmiechnięty od ucha do ucha Marek Kondrat, który nie może się nachwalić obecnej rzeczywistości. Ale bez zabezpieczenia nie dostanie się kredytu w reklamowanym przez niego banku ani w żadnym innym. Każdy może pojechać Autostradą Wolności, ale wielu kierowców wciąż jeździ wąską drogą poznańską, bo opłaty za przejazd są dla nich zaporowe. Swoją drogą, A2 urywa się na Warszawie. Wygląda na to, że wolność kończy się w stolicy, dalej na wschód już jej nie ma. Jak we fraszce Sztaudyngera: „Polska A Polsce B każe się całować w D”. Autostrada Wolności ma się krzyżować z Autostradą Solidarności. – Ta kolejność – najpierw Wolność, potem Solidarność – też wydaje się symboliczna. Czy nie miało być odwrotnie? Opozycja w latach 80. walczyła pod hasłem „Nie ma wolności bez »Solidarności«”. Warunkiem wolności, wstępem do niej miała być powtórna legalizacja związku utożsamianego z wartością, którą miał w nazwie i na sztandarach. Chodziło wówczas także o inny wymiar wolności, przesłanie było kolektywistyczne, dotyczyło nie tylko swobód politycznych: miało być równiej i sprawiedliwiej w podziale dóbr.   „Solidarność” za parkanem   O tym pisał bardzo rozgoryczony – także z powodu własnej roli w transformacji – Jacek Kuroń. – Był jednym z nielicznych, którzy szybko zauważyli niezgodność haseł i faktów. Większość tych dawnych działaczy opozycyjnych, którzy zrobili kariery w biznesie i polityce, do dziś nie przeprowadziła żadnego rachunku sumienia. „Solidarność” dla elit postsolidarnościowych jest jak stary dziadek, który trochę za długo żyje. Zgromadził pokaźny spadek, ale już dawno powinien go oddać w dobre ręce i nie przeszkadzać spadkobiercom. Tymczasem związek zawodowy „Solidarność” nadal istnieje. Miota się między własnym muzeum a teraźniejszością, między rytualnym antykomunizmem, hołdami dla Kościoła z naiwną nadzieją, że on uratuje przed biedą, wyzyskiem i demoralizacją, a protestami przeciwko dawnym współtowarzyszom. Wymowna jest nieobecność „Solidarności” w rozdzielniku mistrzów ceremonii i laureatów podczas obchodów 25-lecia wolności. Ale już w sierpniu 2005 r. uroczystości 25-lecia „Solidarności” w Stoczni Gdańskiej były przeznaczone dla notabli, a stoczniowcy mogli je oglądać przez parkan, bynajmniej nie w roli gospodarzy. Parafrazując klasyka, nie o taką wolność walczyli. – Wywalczyli wolność od represji za działalność opozycyjną, od cenzury, ograniczeń w podróżowaniu za granicę, ingerencji w życie prywatne itd. To zdobycz sama w sobie bezcenna, są powody, żeby świętować. Jednak wolność polityczna nie zagwarantowała wolności od wyzysku. Sztandarowe hasło „Solidarności” w 1980 r. – walka o godność ludzi pracy – zostało przekute w system, w którym podważa się i redukuje Kodeks pracy. Rządzący wydają miliony na budowę muzeum „Solidarności”, składają wieńce pod pomnikami i na grobach bojowników, a jednocześnie – ignorując masowy opór społeczny – podnoszą wiek emerytalny, uchwalają ustawę o elastycznym czasie pracy, tolerują wyrzucanie z pracy działaczy „Solidarności”. I nie boli ich bezrobocie. Związkowców występujących w obronie interesów i praw ludzi pracy nazywają demagogami i populistami. Władza wielbi i czci mitologiczną, martwą „Solidarność”. Ta wciąż żyjąca przeszkadza jej i irytuje. Bo przypomina o innej wolności – jej podstawą miało być upodmiotowienie pracownika poprzez respektowanie prawa pracy, zagwarantowanie udziału we współrządzeniu na poziomie zarówno państwa, jak i przedsiębiorstwa. Po 1989 r. ustanowiony w PRL Kodeks pracy nazwano reliktem komuny, a zamiast pracowników upodmiotowiono wielkie międzynarodowe korporacje. – Uznano, że to właściciel piekarni, a nie piekarz piecze chleb, a kiedy kapitał się bogaci, wraz z nim

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2014, 25/2014

Kategorie: Wywiady