Wszystkie dzieci doktora Bachańskiego

Wszystkie dzieci doktora Bachańskiego

fot. Wlodzimierz Wasyluk/East News Warszawa, 29.11.2015 n/z Marek Bachanski

Odpowiednia ilość czasu i uwagi poświęcona choremu jest podstawą dobrej diagnozy Dr Marek Bachański – pediatra, neurolog dziecięcy, jako jedyny w Polsce zaczął stosować preparaty z konopi w terapii dzieci z padaczkami opornymi na leki. Dlaczego wybrał pan pediatrię? Nie jest to popularna specjalizacja wśród adeptów medycyny. Od lat narzeka się, że w Polsce mamy coraz mniej pediatrów: trudni pacjenci, niewielkie pieniądze… – Trudni? No fakt. Jeśli dziecko jest małe lub ma jakąś ciężką chorobę neurologiczną, nie powie przecież, co mu dolega ani gdzie go boli. Moją rolą jest dotrzeć do tego małego pacjenta, nawiązać z nim kontakt na takim poziomie, jaki jest możliwy, sprawić, że mi zaufa, pozwoli się zbadać i leczyć. No więc to rzeczywiście nie jest proste. Ale, po pierwsze, lubię takie wyjątkowe wyzwania, a po drugie, podczas pracy w Pracowni EEG w Instytucie Pediatrii Centrum Zdrowia Dziecka przekonałem się, że dzieci są najwdzięczniejszymi pacjentami. Najbardziej podoba mi się w relacji z nimi to, że mają emocje na dłoni, niczego nie udają i nie kłamią. Na przykład dzisiaj przyszedł do mnie na wizytę chłopczyk z autyzmem. Nie odezwał się słowem, ale od razu widziałem po jego postawie, w jego oczach, że mu się nie podobam. (…) Mówię więc do niego: „Widzę, że mnie nie lubisz i nie chcesz, żebym cię badał. A więc, jak widzisz, odchodzę, siadam i poczekam. Najpierw porozmawiam z twoimi rodzicami, poznamy się. Jeśli nabierzesz do mnie zaufania i zgodzisz się na to, żebym postukał cię w kolano, dopiero wtedy to zrobię, dobrze?”. Jeśli nie ma bezwzględnego przymusu (…), a pacjent broni się przed badaniem, odstępuję od niego. (…) Wracając do mojego pacjenta. Po pewnym czasie chłopczyk się oswoił i poczuł dobrze w gabinecie. (…) Nie tylko dał się zbadać, ale nawet współpracował. Ku kompletnemu zaskoczeniu rodziców podał mi nawet na pożegnanie rękę. (…) Warto więc o kontakt z dzieckiem zabiegać. Nie wolno się śpieszyć, trzeba poświęcić mu tyle czasu, ile potrzebuje. Zresztą ja też muszę mieć czas (…). I ile pan tego czasu potrzebuje? – Na pewno więcej niż tradycyjne 15 minut, jakie się poświęca chorym dzieciom w przychodni. To są pacjenci, którzy przychodzą nie z katarem, tylko z poważnymi schorzeniami neurologicznymi. I jeśli nie dam im maksimum mojej uwagi, mogę nie dostrzec tego, co najważniejsze. Ich rodzice przynoszą ze sobą wielokrotnie dokumentację medyczną grubą jak książka telefoniczna. Ja muszę się z tymi wynikami badań zapoznać, ocenić je. Chcę zresztą dać tym ludziom możliwość zapytania mnie o wszystko, co ich nurtuje. Jeśli nie będą czegoś wiedzieli albo nie będą przekonani do leczenia, które im proponuję, wpłynie to niekorzystnie na proces terapii. Absolutnie nie wolno na to pozwolić. Zawsze trzeba też pamiętać, że oni zmagają się z ciężarem, który przerasta ich siły. Potrzebują wsparcia kogoś, kto ich rozumie. Czasami więc wizyta trwa godzinę, dwie lub dłużej. W polskich warunkach luksus, na który niewielu lekarzy może sobie pozwolić… – Niestety, wiem o tym. Dlatego słyszałem tyle skarg ze strony dyrekcji, kiedy jeszcze pracowałem w przychodni szpitalnej, bo wizyty trwały zbyt długo. Ale to nieprawda! One trwały po prostu tyle, ile musiały trwać. Na Zachodzie to oczywiste. Niemiecki neurolog dziecięcy przyjmuje o połowę mniej pacjentów niż polski. (…) Odpowiednia ilość czasu i uwagi poświęcona choremu jest podstawą do postawienia dobrej diagnozy. Kiedy byłem bardzo młodym lekarzem i przygotowywałem pacjentów do leczenia operacyjnego, na oddział została przyjęta ośmioletnia dziewczynka. Rozpoznanie: padaczka oporna na leki. Ale jej napady wyglądały nietypowo – zaczynały się, kiedy przychodziła pielęgniarka, by podać jej lekarstwa. Dziecko wówczas wpadało w szał, krzyczało, płakało. Wszyscy uważali, że tak wygląda u niej atak. Coś mi jednak nie pasowało. Poprosiłem starszego kolegę, neurologa, i koleżankę z psychiatrii, żeby skonsultowali ten przypadek. Próbowali, kręcili głowami, ale nic nie potrafili doradzić. Tymczasem dziewczynka szalała, cały oddział był postawiony na baczność. Wziąłem książkę z zakresu farmakologii, zacząłem czytać i po przemyśleniu całej sytuacji postanowiłem podać jej znany lek uspokajający. I zapadła cisza, dziewczynka zasnęła. Napady się skończyły. Gdyby to była padaczka, lekarstwo nie przyniosłoby takiego skutku. (…) Wyglądało na to, że ataki wcale nie miały związku z epilepsją, wyglądały raczej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2017, 2017

Kategorie: Zdrowie