Po śmierci Moskala i obsobaczeniu Kobylańskiego media pokazały, że wolno absolutnie wszystko i że każdy cel uświęca środki Nie ulega wątpliwości, że dziennikarskie poszukiwanie prawdy, cel niezwykle wzniosły i ryzykowny zarazem, przybrało m.in. formę swoistego gatunku produkcji dziennikarskiej, określanego jako śledztwo, choć może, aby nie tworzyć niepotrzebnych skojarzeń, należałoby raczej mówić o badaniu lub poszukiwaniu, ciągle jednak w imię owej – bywa, że nader chimerycznej – wartości, jaką jawi się PRAWDA. Naturalnie zakładam, z perspektywy badawczego typu idealnego, że „dziennikarstwo badające” w sferze polityczno-obyczajowej nosi w sobie niezbrukaną etyczną czystość i że nie jest kreacją przekazu na zamówienie lub w celach stricte instrumentalnych, kiedy to ujawniane story jest tylko kamuflażem dla właściwego celu, którym najczęściej bywa przyłożenie komuś lub czyjaś kompromitacja. Naturalnie, jak wskazuje na to wiele przykładów, założenia tutaj przytoczone mają charakter idealny, by nie powiedzieć idealistyczny. Wróg idealny Wspominam tu o tym wszystkim, by dokonać analizy nader szczególnej akcji dziennikarskiej, której początki sięgają roku 2001, a której kulminacja miała miejsce w ostatniej dekadzie marca. Chodzi o postać Jana Kobylańskiego, prezesa Unii Stowarzyszeń i Organizacji Polskich Ameryki Łacińskiej (USOPAŁ), ongiś konsula honorowego RP w Urugwaju i do niedawna prezesa Związku Polaków w Argentynie. To kazus wyjątkowy i wręcz idealny. Po pierwsze, jest to postać, która zamieszkuje nader egzotyczne i w większości nic niemówiące polskim czytelnikom rubieże, takie jak Urugwaj czy tym bardziej Paragwaj. Po drugie, Kobylański jest, jak to z lubością podkreślają wszyscy uczestnicy wspomnianej wyżej akcji, milionerem, co dla przeciętnego homo sovieticus z góry jawić się musi jako sprawa cuchnąca i przesądzająca wszystko inne. Nadto Kobylański nie jest nadmiernie fotogeniczny ani też nie ma nadmiernie atrakcyjnej aparycji, z czego często sobie pokpiwa. Ale na tym nie wyczerpują się główne grzechy prezesa. Dziennikarska akcja ostatniej dekady marca podkreśla na każdym kroku, że jest on sponsorem, że finansuje Radio Maryja ojca Rydzyka, co wydaje się już na pierwszy rzut oka informacją kluczem ze względu na różnego rodzaju zabiegi redakcyjne, gdzie osoba prezesa schodzić musi na plan drugi wobec narzucającego się „samo przez się” zaaferowania: no jak to, ktoś taki wspiera Radio Maryja! Warto w tym kontekście przypomnieć, jakimi to przymiotnikami charakteryzuje się z dobrodziejstwem inwentarza domniemanego lub rzeczywistego dobroczyńcę radia ojca Rydzyka. Lista jest długa i proszę o cierpliwość: oszust, kłamca, domniemany kapo, fałszerz (producent fałszywek), szmalcownik, interesowne koło ratunkowe dla emigrujących do Ameryki Łacińskiej hitlerowców, mroczna postać, sowiecki szpieg, totumfacki krwawego reżimu, bezwzględny manipulator, wróg zaciekły RP (nr 3), bestia, zbrodniarz, współpracownik hitlerowskich mocodawców, monstrum o świdrującym spojrzeniu, złoczyńca, podejrzany typ, megaloman pretendujący do stanowiska premiera RP, tyran latynoskiej Polonii, uciekinier z Europy i Paragwaju itd. itp. Reakcja łańcuchowa Aby umocnić rażącą siłę tych przymiotników, w wielu publikacjach przywołano świadectwa plejady byłych ambasadorów RP z Argentyny, Urugwaju i Chile, którzy na różne sposoby starają się uprawdopodobnić cytowaną wyżej listę. Zabieg jest tu znowu nader prosty, przeciętnemu konsumentowi mediów świadectwa byłych ambasadorów wydawać się muszą „instytucjonalnie” prawdopodobne, nawet gdyby wszyscy oni razem wzięci cierpieli na „chorobę dyplomatyczną”! Nie sposób nie zacytować w tym miejscu niedawno zmarłego kubańskiego pisarza uchodźcy, Guillerma Cabrery Infante, który w swej „Mea Kuba” pisze: „Każda kalumnia wywołuje paraliż. Delikwent musi stracić czas, zaprzeczając jej, i zawsze jest jakaś sensacja, i zawsze pozostaje wrażenie, że takie zaprzeczanie jest daremne. Stare hiszpańskie przysłowie: „Rzuć kalumnię, a coś runie” jest diabelską radą”. Kampania ostatniej dekady marca charakteryzowała się tym, że zainicjowana przez „Rzeczpospolitą” wywołała zgodną reakcję łańcuchową praktycznie wszystkich mediów, włącznie z Programem 1 TVP. Swoistym kuriozum było tutaj poboczne wyrażenie opinii przez pewną damę z kropką i z oczami na wprost, która przepytując na inną okoliczność byłego ministra MSZ, raczyła wątpić w zasadność zapraszania na salony polskiej ambasady w Montevideo tak „haniebnej postaci”! Siła „dokumentów” Jednym z żelaznych argumentów, począwszy od 2001 r., jest argument dotyczący absolutnej wiarygodności,
Tagi:
Jerzy Achmatowicz









