Zaliczka

Zaliczka

Właściciel zakładów mięsnych nie zwykł płacić pensji. Upominających się należnej zapłaty poddusza ochroniarz W szpitalu, na oddziale intensywnej terapii, spostrzegł kartę przyczepioną do swego łóżka z informacją: „Próba samobójcza”. Do lekarzy nie ma o to pretensji. Gdy pogotowie zabierało go z zakładu, ktoś powiedział sanitariu­szowi, że gość na noszach chciał się po­wiesić. A on, pracownik ubojni, nie mógł sprostować, bo był nieprzytomny. Prawda jest taka, że chciał tylko odzy­skać pensję albo przynajmniej zaliczkę, za czerwiec roku 1999. Dlaczego dopiero wieczorem po­szedł do swego pracodawcy, znanego w Rzeszowie producenta kiełbas, szy­nek i mięsa? Bo w dzień prezesi są w ciągłym ruchu – krążą po mieście, po kraju, a nawet dalej. Po sprywatyzowaniu przedsiębior­stwa nowi właściciele uszykowali dla siebie i zarządców apartamenty mie­szkalne na terenie firmy. O tym, czy są czy ich nie ma w biurze, świadczą sto­jące na placu auta luksusowych marek. Tego wieczora stały, więc człowiek z ubojni ośmielił się doń iść, był bo­wiem w rozpaczy finansowej. Nie otrzymał poborów za styczeń ani zaległości za grudzień. Chciał chociaż upomnieć się o należność z czerwca, ub. roku. Wejścia do biurowca-hotelowca strzegł tęgich rozmiarów pracownik ochrony. Miejscowi nazywają go “Go­łota”, a obeznani z filmami akcji, “Szwarceneger”. Upominający się o zaległe pobory mówi, że przy drzwiach wejściowych do budynku po­prosił grzecznie ochroniarza, by go “za­anonsował prezesowi”, ale tamten odmówił. Jeszcze raz poprosił o zaa­nonsowanie (przyznaje, że z trudem wymawiał to obce słowo, ale chciał być elegancki) i usiłował otworzyć drzwi do gabinetu. Wtedy “Szwarceneger” przystąpił do akcji. Zaczął intruza dusić za gardło tak, że robotnik upadł bez tchu na podłogę. Gdyby z budynku nie wyjrzała sprzątaczka, Bóg wie jakby się to skończyło. W pierwszej chwili po zajściu “Szwarceneger” się zatrwożył i uciekł, ale potem otrzymał pochwałę za dobrą robotę i znów jest na poste­runku przed drzwiami prezesa. Znajo­my ochroniarza powiada, że ten gość ze wsi, który chciał wejść do prezesa, na pewno się stawiał. – Ja się nie awanturowałem, widzia­łem, kogo przed sobą mam, chciałem tylko porozmawiać z prezesem – mówi pracownik ubojni, a właściwie były pracownik, bo po nagłośnieniu zajścia na schodach prezes złożył mu propozycję nie do odrzucenia, – Zaproponował mi, żebym się zwolnił, a on mi wypłaci wszystkie zaległości od czerwca 1999 roku i doda odprawę. Przystałem. Martwi się wszakże, czy szef do­trzyma słowa, bo dotrzymywanie słowa nie jest jego mocną stroną. Kiedyś zakładu strzegła własna straż. Chodziło o to, aby ludzie nie wynosili szynek, kiełbas itd. To towar chodliwy, więc na bramie strażniczka obmacywała pracowniczki, a strażnik pracowników. Gdy zakład został sprywatyzowany i objęła go spółka z Łodzi, została wynajęta firma ochroniar­ska “Karabela”. Zarząd firmy miał powody, żeby reglamen­tować wstęp na swoje po­koje. Natarczywi stali się dostawcy żywca. Doszło do tego, że spali w sa­mochodach przed bramą zakładów mięsnych w oczekiwaniu na posłuchanie u prezesów. W maju 1999 roku biwa­kowali przed bramą właściciele spółki “Tadeo” spod Torunia, którzy weszli w kontakty biznesowe ze spółką “Greg” z Łodzi w sprawie dostaw żywca do zakładów mięsnych w Rze­szowie.    . Zakłady w Rzeszowie były ongiś państwowe, potem zostały skomercja­lizowane i pod szyldem “Resmięs” weszły do Narodowych Funduszów Inwestycyjnych; najwięcej akcji wziął fundusz Kwiatkowski. Jeszcze w 1998 roku załoga miała nadzieję, że fundusze inwestycyjne zrobią tak, jak zapewniały materiały propagandowe, to znaczy dostarczą do zabiedzonej firmy nowoczesne technologie i no­woczesne zarządzanie. Ale fundusze znalazły inne rozwiązanie – sprzedały “Resmięs” w Rzeszowie spółce “Greg” z Łodzi. 15% akcji zostało u pracowników, 11% przy Skarbie Państwa i 14% u dostawców żywca. Pierwsze kontakty “Tadeo” z “Gregiem” były przyjemne. Po dostar­czeniu do “Resmięsu”, 2-go listopada 1998 roku, pierwszej partii żywca, od razu zostały wypłacone pieniądze, część gotówką, reszta przelewem. – W ten sposób zdobyto moje zaufanie – mówił w maju 1999 r. właściciel “Ta­deo”. W stanie zaufania wzmógł do­stawy (w ciągu dwóch tygodni sześć transportów, w sumie 600 sztuk), ale pieniądze przestały spływać i nazbierało się zaległości. W maju 1999 roku, bez odsetek, było tego ok. 250 tys. zł. Biwakowanie przed “Resmięsem” miało więc sens. Biwakowali też rolnicy z Zamojszczyzny. Jeden mówił o 130 tys. zł zaległości, inny tylko o 52 tys. zł i by­ło mu lżej… Baczyli – może nadjeżdża czerwony

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 05/2000, 2000

Kategorie: Kraj