Załodze zabrakło umiejętności

Załodze zabrakło umiejętności

Podkomisja Macierewicza nie osiągnęła niczego, poza tym, że w Mińsku Mazowieckim pocięła drugi Tu-154M piłką do metalu

Dr inż. Maciej Lasek – specjalizuje się w badaniach katastrof lotniczych. Od 2002 r. członek Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, w latach 2012-2016 jej przewodniczący. Wchodził w skład tzw. komisji Millera. Poseł na Sejm IX kadencji.

Słyszę, że próbowaliście jako posłowie przeprowadzić kolejną kontrolę poselską w MON. Nie udała się z powodu pandemii. Ale jaki był powód tej kontroli?
– Powodem były sprzeczne komunikaty, które wydaje przewodniczący podkomisji smoleńskiej Antoni Macierewicz. Raz mówi, że raport z działań jego podkomisji jest gotowy i tylko czeka na podpisanie, innym razem, że raport już został opublikowany, a za chwilę wraca do wersji, że jeszcze nie jest skończony. Podkomisja pracuje za publiczne pieniądze, w związku z tym chcieliśmy zapytać ministra obrony narodowej, jaka jest sytuacja faktyczna. Czy ten raport rzeczywiście istnieje? Czy minister ma jakąkolwiek wiedzę, kiedy podkomisja skończy pracę? Antoni Macierewicz rok temu zapowiedział, że raport zostanie opublikowany zaraz po Świętach Wielkanocnych. Po 10 kwietnia. Już mija rok od tej deklaracji!

I nic.
– Potem Antoni Macierewicz sprawę raportu odsuwał od siebie. A musimy pamiętać, że to my, podatnicy, wydajemy pieniądze na działanie tego dosyć dziwnego tworu, który nigdy nie badał wypadków lotniczych i nie ma w nim nikogo, kto byłby specjalistą od ich badania. A ta podkomisja, jak ustaliliśmy, wydała ponad 10 mln zł! Na badanie wypadku, który został już bardzo dokładnie zbadany.

Zepsuli sprawny samolot i tyle

Teraz chce przewieźć brzozę do USA i tam symulować zderzenie.
– Słyszałem o tym. A co do prac podkomisji… Patrząc na to, co do tej pory przedstawiła – nie osiągnęła niczego.

Poza tym, że pocięła bliźniaczy samolot.
– O tak! Podkomisja nie pojechała na miejsce wypadku do Smoleńska ani nie wykonała swojej kopii czarnych skrzynek, mimo że cały czas jej członkowie twierdzili, że te zapisy są niewiarygodne. A dodam, że prokuratura kierowana przez Zbigniewa Ziobrę to zrobiła – prokuratorzy byli w Smoleńsku, mieli dostęp do wraku, do czarnych skrzynek. Członkowie podkomisji zaś… Jedyne, co im się udało, to zepsuć sprawny samolot. Tupolew, który stoi w hangarze w Mińsku Mazowieckim, jest pocięty. Ma powycinane fragmenty skrzydeł, piłką do metalu. To wynika ze zdjęć. Ten tupolew wcześniej latał. My w ramach pracy w komisji Millera wykonaliśmy na nim loty testowe, które m.in. miały demonstrować działanie automatycznego pilota. Sprawdzaliśmy, jak to wygląda, czy można odejść na drugi krąg bez systemu ILS na lotnisku za pomocą naciśnięcia przycisku, czy nie można.

Sprawdzaliście te pięć sekund, które minęły, zanim dowódca, po komendzie „odchodzimy”, zorientował się, że samolot wciąż leci na automatycznym pilocie!
– Myśmy to zrobili, zrobiliśmy też parę innych rzeczy. Natomiast ta grupa osób, która amatorsko para się badaniem wypadku lotniczego, zepsuła samolot. Oni nigdy nie widzieli, jak skonstruowany jest samolot, więc musieli go pociąć, żeby zobaczyć, jak w środku wygląda.

Nie mieli dokumentacji, żeby zobaczyć, z czego jest zbudowany i jak?
– Dokumentacja oczywiście jest, można o nią wystąpić do producenta. Ale przecież fobie, które są pielęgnowane przez tę grupę, nie pozwoliły im na to. Woleli pociąć samolot, niż poszukać dokumentacji.

Wysłali próbki ciał do Włoch

To niejedyne szaleństwa tej władzy w sprawie katastrofy. A ekshumacje zwłok w poszukiwaniu śladów trotylu? A próbki wysłane do laboratoriów we Włoszech i w Wielkiej Brytanii, też żeby wykryć ślady materiałów wybuchowych? Wyniki tych badań od dawna są w Polsce. Wie pan coś o tym?
– Wiem. Prokuratura nie chce się przyznać do wyników tych badań. Sam pomysł ekshumacji, zwłaszcza kiedy bliscy ofiar nie zgadzali się na nie, był wyjątkowo nieludzki. Bo wcześniej prokuratura wojskowa przeprowadziła badania na obecność różnego rodzaju materiałów wybuchowych, i to zarówno na fragmentach ciał, jak i na fragmentach konstrukcji samolotu oraz w próbkach pobranych z miejsca wypadku. Ich wynik był negatywny. Raport Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego był jednoznaczny. Oprócz badań technicznych dokonano też oględzin fragmentów tych elementów, z których były pobierane próbki. Tak by opinia była kompleksowa.

Ekipa PiS na to uwagi nie zwróciła.
– A z czym mieliśmy później do czynienia? Dokonano ekshumacji wszystkich ofiar. Przeprowadzono badania, najpierw w kraju, dotyczące obrażeń. Prokuratura mówiła, że będzie się dzieliła z opinią publiczną wynikami tych badań. Tymczasem do dzisiaj milczy. Według informacji, do których dotarliśmy, wszystkie badania potwierdzają, że doszło do obrażeń typowych dla katastrofy komunikacyjnej. I nie było jakichś innych niespodziewanych zjawisk.

Ale do tego się nie przyznaje.
– Drugim kuriozalnym pomysłem było powtórzenie badań fizykochemicznych w zagranicznych laboratoriach. Uznano, że będą bardziej wiarygodne od polskich! Moim zdaniem prokuratura, powierzając ponowne badanie próbek zagranicznym ekspertom, dąży do wydłużenia postępowania. Prokuratura już wie, że zgromadzony materiał nie potwierdza tez, które głosiło wielu polityków PiS czy ludzi z nimi związanych. Normalny, poważny prokurator powiedziałby: kończymy postępowanie, oddajemy zebrany materiał dowodowy do oceny sądu, żeby mógł wydać wyrok, kto był winien tej katastrofy.

Winien?
– To, że samolot się rozbił, że doszło do serii błędów, co zostało opisane w raporcie komisji Millera, to jest określenie przyczyn katastrofy. Tak, żeby znała je opinia publiczna i żeby w przyszłości podobne zdarzenie się nie powtórzyło. Ale trzeba też zbadać, kto zawinił, że do katastrofy doszło. Ktoś był odpowiedzialny za wyznaczenie załogi, ktoś był odpowiedzialny za to, że załoga w niewystarczającym zakresie była wyszkolona, że nie miała lotów sprawdzających. Ktoś był odpowiedzialny za to, że kolejne kontrole tego nie wykryły. Przyczyny tej katastrofy są dużo głębsze niż to, co zostało opisane w raporcie komisji Millera. My przedstawiliśmy pewnego rodzaju fotografię stanu faktycznego, błędów, które zostały popełnione. Ale obok tego jest jeszcze niezależnie prowadzone postępowanie karne. Ono powinno jak najszybciej się zakończyć. Jeżeli prokuratura będzie przedłużała postępowanie, to w zasadzie nie wiadomo, kiedy doczekamy się zamknięcia tej sprawy i wskazania, z imienia i nazwiska, kto zawinił, że zginął prezydent i cała delegacja.

Nieistotna rozmowa braci

Czy wiemy coś nowego w tej sprawie? Czy pojawiały się nowe fakty? Sędzia Wojciech Łączewski powiedział, że zna rozmowę braci Kaczyńskich, tę z samolotu.
– Jestem ogromnie ostrożny w komentowaniu tego typu informacji. Uważam, że jeśli mówi się, że coś jest – to się pokazuje. Nie twierdzę, że nie było możliwości technicznych zarejestrowania tej rozmowy. Była prowadzona przez telefon satelitarny, ale na końcu odebrana przez normalny telefon prezesa Kaczyńskiego. Od momentu, kiedy przechodziła przez polskie łącza, mogła zostać zarejestrowana. My jako komisja wielokrotnie zwracaliśmy się z pytaniem, czy taka rozmowa została zarejestrowana, i występowaliśmy o jej udostępnienie. Od wszystkich służb, jak również od operatora sieci satelitarnej, dostaliśmy odpowiedź, że tej rozmowy nie ma. Z drugiej strony wiedza, którą posiedliśmy – kiedy miała miejsce ta rozmowa i jak długo trwała – wystarczyła nam, żeby stwierdzić, że ta rozmowa nie mogła mieć wpływu  na decyzje podejmowane w samolocie.

Dlaczego?
– Ponieważ została przeprowadzona, zanim szef Protokołu Dyplomatycznego, dyrektor Kazana, dowiedział się od załogi o szczegółach pogody w Smoleńsku i o tym, jakie są lotniska zapasowe. Zanim wyszedł z kokpitu, tamta rozmowa została zakończona, więc rozmawiając z bratem, prezydent nie wiedział, jak wygląda sytuacja pogodowa w Smoleńsku.

On tej praktyki nie miał

Tu-154M, podchodząc w Smoleńsku do lądowania, zniżał się z prędkością 7 m/s. Czyli dwukrotnie szybciej, niż przewidują procedury. Dlaczego zniżali się tak szybko? Pilot musiał wiedzieć, że to niezgodne ze sztuką.
– Po pierwsze, tak naprawdę przyczyną katastrofy było to, że pilot nie zastosował się do obowiązujących procedur. Przy tej widzialności ziemi nie wolno mu było obniżyć lotu poniżej 100 m względem poziomu lotniska. Nawet o 1 m! Niestety, przekroczył tę granicę. Decyzja o odejściu na drugi krąg zapadła dopiero na wysokości 39 m względem poziomu pasa.

I jeszcze leciał pięć sekund, zanim zaczął próbować wyciągać samolot w górę! Bo myśleli, że odejdą na automacie, ale gdy nie ma systemu ILS, automat nie działa. Dopiero po pięciu sekundach dowódca przeszedł na ręczny. Łatwo policzyć, o ile się zniżył, jeżeli schodził z prędkością 7 m/s.
– Z naszych badań wynika, że reakcja pilota i sama bezwładność samolotu powodują, że przejście do lotu wznoszącego musi trwać. Tu-154M to przecież nie jest mały samolot. Co natomiast było tak naprawdę genezą tego błędu… Otóż jest kilka systemów lądowania, zależą one od wyposażenia lotniska, m.in. system ILS, system RSL czyli taki, jaki był w Smoleńsku, system podejścia do lądowania według dwóch radiolatarni… Według regulaminu lotów, żeby mieć ważne uprawnienia do lądowania, trzeba nie rzadziej niż raz na cztery miesiące wykonać podejście do lądowania według każdego z systemów w warunkach minimalnych. Czyli w warunkach pogodowych, widzialności, podstawy chmur, które są graniczne do podejścia.

W warunkach rzeczywistych albo na symulatorze?
– Od roku 2007 załogi nie ćwiczyły na symulatorach, te szkolenia zostały przerwane, w związku z tym mogły to robić tylko w realnych warunkach. Dodam jeszcze jedno – żeby to uprawnienie było ważne, podejście do lądowania musi być przeprowadzone na typie samolotu, na którym się lata. Jeżeli ktoś lata na maszynach Jak-40 i Tu-154, to musi takie podejście treningowe wykonać na każdym z tych samolotów. A dowódca załogi podejście według takiego systemu, jaki był w Smoleńsku, ostatni raz wykonał pięć lat wcześniej i na samolocie Jak-40.

Nie pilotował Tu-154?
– Pilotował, tylko nie w warunkach  granicznych i według systemu RSL, w którym nie miał żadnej praktyki. To wynika z dokumentacji. Popatrzmy na to z drugiej strony. On tej praktyki nie miał nie dlatego, że nie chciał, tylko dlatego, że mu tego nie umożliwiono. Przecież w wojsku pilot sam sobie nie planuje szkolenia itd. To mocno zhierarchizowana organizacja. I są w niej osoby, które odpowiadają za to, żeby pilot miał ważne uprawnienia i wykonywał odpowiednie loty treningowe. Jeżeli ktoś nie dbał o to, a jednocześnie zaplanował załogę na taki lot, to pokazuje bezmiar nonszalancji i braku rozsądku. Potraktowałbym to w ten sposób: piloci starali się zrobić wszystko najlepiej jak potrafili, tylko że ktoś im nie umożliwił tego, żeby to potrafili. Ktoś nie dopilnował, żeby byli w pełni wyszkoloną załogą.

200 metrów w trzy sekundy

Czy gdyby nie stracił tych pięciu sekund, o których mówiliśmy wcześniej, wzniósłby się? Uratował?
– Nawet jak ćwiczyliśmy tę sytuację w locie testowym, na bliźniaczym Tu-154M, reakcja pilota też była opóźniona. Od trzech sekund do trzech i pół trwało, zanim to wszystko zostało uruchomione. W tych warunkach widoczności granicą, której nie wolno było przekraczać bez względu na wszystko, było te 100 m względem poziomu lotniska.

Zwłaszcza że regulaminy są pisane krwią. Nikt tych 100 m nie zapisał, bo tak przyszło mu do głowy.
– Spójrzmy na to z punktu widzenia racjonalności podejścia. Załoga wiedziała, że widzialność na lotnisku jest wielokrotnie mniejsza niż dopuszczalne przepisami 1000 m. Dostała tę informację nawet nie od rosyjskiego kontrolera, tylko od kolegów z Jaka-40, którzy byli na miejscu. Że widzialność jest na 400 m! Potem, od technika pokładowego: „Arek, teraz widać 200”. Proszę pana, 200 m taki samolot przelatuje w niecałe trzy sekundy! Leci z prędkością ponad 70 m/s, 270 km/godz.! To jest mniej niż trzy sekundy, poniżej czasu reakcji pilota, na zobaczenie czegokolwiek. Nie można było oczekiwać, że nagle zobaczą cudownie ziemię i wylądują, bo wszystkie informacje, które mieli, wskazywały na coś innego!

Pilot Jaka-40 do lądowania wręcz ich zachęcał. „Jak najbardziej, możecie spróbować…”. To jego słowa ze stenogramu.
– Dla mnie to coś niepojętego. To się nie mieści w żadnych zasadach bezpiecznego wykonywania lotu.

Zabrakło umiejętności

Czy już wiadomo, w którym momencie została podjęta decyzja, że Smoleńsk? Ze stenogramu wynika, że oni poprosili prezydenta, by wybrał lotnisko zapasowe, a potem, na 11 minut przed lądowaniem, przyszedł do kabiny dyrektor Protokołu Dyplomatycznego z komunikatem, że prezydent nie podjął jeszcze decyzji. A oni i tak twardo zmierzali do Smoleńska.
– Panie redaktorze, decyzję podjęli dużo wcześniej. W stenogramie jest to zapisane. Decyzja zejścia do minimów, bo tak to było przedstawione, została podjęta znacznie wcześniej, niż zostało przekazane do kabiny prezydenta, że pogoda jest niedobra. Trudno powiedzieć, dlaczego to zrobili. Niewykluczone, że był element presji na realizację misji, żeby przynajmniej zobaczyć, jaka jest pogoda. Moim zdaniem, patrząc na to wszystko, zapisy z protokołu komisji Millera są aktualne, od tego czasu nic nowego się nie pojawiło, żadne nowe fakty.

Ani prokuratura, ani podkomisja Macierewicza niczego nowego nie wykopały?
– Podkomisja Macierewicza próbowała nam wmawiać, że załoga podjęła decyzję o odejściu na drugi krąg na prawidłowej wysokości. To ewidentne kłamstwo, pytanie tylko, czy celowe, czy wynikające z niewiedzy. Ale nie chcę wierzyć, że z niewiedzy, skoro podkomisja miała dostęp do rejestratorów lotu, do wyników odczytu z amerykańskiego urządzenia, które podawało odległość od ziemi… Wracając do tego wszystkiego – załoga podjęła taką a nie inną decyzję. Potem się jej trzymała. Niestety, zabrakło umiejętności, aby zakończyć ten lot bezpiecznie. I kto jest za to odpowiedzialny, powinny ustalić prokuratura i sąd. Jesteśmy to winni załodze tragicznego lotu z 10 kwietnia i wszystkim pilotom 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego.

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 15/2021, 2021

Kategorie: Kraj, Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy