Polacy przyjeżdzający do Lwowa nie patrzą na biedę. Każdym spojrzeniem zdają się mówić: czyż nie jesteśmy stąd?
Upowcy siedzą na ławkach wzdłuż całego prospektu. Nie ogolone twarze, wypłowiałe mundury, na powykręcanych reumatyzmem nogach pocerowane sandały. Ręce pokryte wątrobianymi plamami trzymają na kaburach. Pustych. W milczeniu wypatrują kolejnej wycieczki, która po obejrzeniu opery idzie w kierunku pomnika Mickiewicza. Gdy jest już na tyle blisko, że słychać polską mowę, starcy skandują jak na komendę: “Haj żywe da cwite wilika Ukraina! Sława Ukraini!”. Dla lepszego efektu machają Polakom pod nosami niebiesko-żółtymi proporczykami. A wszystko pod bacznym okiem odlanego w brązie Tarasa Szewczenki.
Pani Zosia, przewodniczka polskiej grupy (kuracjusze z nadgranicznego Horyńca Zdroju), radzi półgłosem, aby na zaczepki nie zwracać uwagi. Musi jednak w końcu zagłuszyć rozochoconych staruszków. Ustawia więc wycieczkę tyłem do banderowców tak, aby miała na widoku tylko grynszpanową kopułę monumentalnego gmachu teatru. Opowiada, że to cudo wybudował w rekordowym czasie 3 lat i 4 miesięcy Polak, Zygmunt Gorgolewski.
A monumentalny Szewczenko zostanie skwitowany uwagą, że w latach 70. gdzieś “zapodziały się” nasze posągi: hetmana Jabłonowskiego, który stał na Wałach i Franciszka Smolki.
Zwalono m.in. z postumentu – lista pani Zosi jest długa – patrona Lwowa, Jana z Dukli. Przeszkadzał, bo według legendy, wypłoszył spod miasta Kozaków…
Weteranów UPA zmorzył starczy sen, można spokojnie iść dalej. Pani Zosia oprowadza po Lwowie już 20 lat – wie, ile można zaaplikować jednodniowym wycieczkowiczom. A zatem, komenderuje, kierunek – politechnika.
W sali muzealnej uczelni wycieczka w nabożnym skupieniu wpatruje się w portrety wybitnych polskich rektorów i profesorów: Banacha, Fryzego, Bartela, Kuryły, Łomnickiego, Pilata, Wiegla. Kuracjusze dziwią się, że nigdzie nie jest napisane, że to uczeni polscy. Warto też zadrzeć głowę: pod kasetonowym sufitem wiszą duże malowidła, wykonane według szkiców Jana Matejki.
Pani Zofia nie na darmo kończyła psychologię. Wie, czego Polacy szukają we Lwowie. Podbija więc rodakom patriotycznego bębenka, używając przedwojennych nazw ulic.
Pójdą więc pod uniwersytet ulicą Słowackiego i Kościuszki, a na Wały Hetmańskie wrócą Jagiellońską. Przedwojenna Halicka poprowadzi ich na rynek, w zaułki łączące Dominikańską z Ormiańską, Ruską, Serbską. Te nazwy to dowód, że 700-letni Lwów leży na odwiecznym skrzyżowaniu szlaków kupieckich, cywilizacyjnych i wojennych. Ale nie czas na szukanie śladów innych narodowości, choćby znanych przed wojną z bogactwa Ormian. Goście z Horyńca mają się przekonać, że polskości Lwowa nie można zatrzeć nawet przez kilkadziesiąt lat. Dlatego wszyscy fotografują dostrzeżony na murach, wyblakły napis: “Drożdże, artykuły kolonialne”.
Z tych samych powodów warto zajrzeć na klatki schodowe kamieniczek. W niektórych, pod wiekową warstwą brudu zachowały się kafelkowe posadzki, ułożone jeszcze w 20-leciu przez znaną spółkę Braci Mund…
Bo ani wojna, ani późniejsze rządy nasłanej z Moskwy władzy nie zdołały do końca zniszczyć bogatej lwowskiej architektury. Wprawdzie wszędzie widać dziurawe dachy (co zdradzają liszaje wilgoci na ścianach), oberwane rynny, spróchniałą więźbę sklepień, wybite szyby, ale miasto ma ciągle jeszcze wiele pereł budownictwa sprzed wieków. Fryzy, portale, pilastry, kunsztownie kute, żelazne balkony, to na Starówce żadna osobliwość. Tyle że wszystko się sypie, urywa. Gwoli sprawiedliwości trzeba zauważyć, że tu i ówdzie pojawiły się na ulicach rusztowania. To efekt wpisania Lwowa przez UNESCO na listę dziedzictwa kulturowego ludzkości. Pieniądze z Zachodu napłynęły, ale czasem efekt tych renowacji jest skandaliczny, jak w przypadku XVI-wiecznej tzw. czarnej kamienicy w rynku, którą pomalowano od frontu czarną farbą emulsyjną.
NIECH SCZEZNĄ
Jeśli oprowadzana grupa ma więcej czasu i bardziej specjalistyczne zainteresowania (bo są to na przykład studenci historii sztuki), pani Zofia pokazuje im nie tylko zabytki, ale i opowiada o dramatycznym losie polskiej spuścizny kulturowej.
Oto kaplica Boimów – zabytek klasy zerowej z XIV wieku z mozaikami Józefa Mehoffera i freskami Rosena. Od kilkudziesięciu lat zabita gwoździami i tylko przez brudne szyby można zobaczyć, ile zwalono tam dzieł sztuki, które na londyńskiej aukcji wywołałyby palpitacje serc miliarderów. To samo w świątyni ormiańskiej. Miejscowi Polacy uważają, że barbarzyński pęd radzieckiej władzy do niszczenia polskich kościołów spotkała wreszcie kara boska.
Chciano zniszczyć neogotycki kościół św. Elżbiety, zbudowany dokładnie w miejscu, gdzie przebiega europejski dział wodny. (W polskim Lwowie opowiadano, że gdy kościelny po sobotnim sprzątaniu wylewał za próg kubeł brudnej wody, to jedna połowa spływała do Morza Czarnego, a druga do Bałtyku). Po drugiej wojnie kościół został zamknięty. W latach 60. usiłowano, za pomocą helikoptera, zdjąć z jego wież krzyże. Ale więzień, który miał to zrobić, spadł na ziemię wraz z krucyfiksem. Zabił się. Kościół został więc zamieniony w magazyn żywności. W tym samym czasie barokowa świątynia pod wezwaniem Bożego Ciała stała się magazynem cementu. A w przylegającym doń klasztorze dominikańskim urządzono muzeum ateizmu.
Można też odbyć sentymentalno-narodową podróż śladami wielkich Polaków. Stoi Łyczakowska 35 – opisany w „Panu Cogito”, trzypiętrowy dom rodzinny Zbigniewa Herberta. Pod oknem gabinetu ojca poety cuchnie bieda-targowisko. Na gazetach leżą gnijące główki kapusty, obok walonki z naderwaną podeszwą.
Nadal czynna jest w rynku kawiarnia “Szkocka”, gdzie wielcy matematycy: Steinhaus, Kuratowski, Banach, Ulam, zapisywali na marmurowych blatach wzory. Aż jeden z kelnerów, jak wspomina Jerzy Janicki, poskarżył się profesorowej Banachowej, że “oni mażą chemicznym ołówkiem, a tegu absolutni nie daji si zetrzeć, chiba że Radionem”. I wtedy Łucja Banachowa kupiła zeszyt za całe 2 złote i 50 groszy i nakazała, aby po prawej stronie panowie matematycy wpisywali zadania, a po lewej rozwiązanie. “Księga szkocka” ocalała cudem i dziś leży sobie na pewnej półce w Warszawie. A wracając do przedwojennego Lwowa, to w kwestii kawiarń istniał porządek. W “Szkockiej” spotykali się akademicy z Uniwersytetu Jana Kazimierza, w “Centralnej” panowie oficerowie, w “Narodnej Hostynny” Ukraińcy, w “Grand Cafe” Żydzi, w “Kryształowej” socjaliści i wywrotowcy, a w “Renaissance” wszyscy.
Nawet jeśli petent jest naukowcem, nie ma po co zaglądać do dawnego gmachu Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, obecnie biblioteki Ukraińskiej Akademii Nauk im. Stefanyka. Nie tylko dlatego, że zostanie tam potraktowany z wyraźną wrogością. (Ostatni Polak, pracownik biblioteki, został zwolniony, bo zaprotestował przeciwko oddaniu na makulaturę unikalnych polskich woluminów). Polonica zmagazynowane są w nieczynnym od dawna kościele oo. jezuitów przy pl. Pidkowy (dawniej Św. Ducha). Mąż pani Zofii udał się tam niedawno, bo potrzebował czegoś do pracy naukowej. Odmówiono mu od progu. Gdyby nawet zdołał przekonać strażnika i tak na nic by się to zdało, bo cenne publikacje leżą zwalone na kupę i gniją zżerane przez grzyb, wilgoć.
Daremnie też szukać na Wzgórzu Wuleckim śladu rozstrzelania polskich profesorów w nocy z 3 na 4 lipca 1941 roku. Niemcy posłużyli się listą przygotowaną przez nacjonalistów ukraińskich z organizacji OUN. Władze ukraińskie nie godzą się na pomnik – ich sprzeciw budzi projekt tablicy ze słowami: “Polscy profesorowie”.
ŚWIECZKA DLA JURKA BITSCHANA
Wszyscy Polacy obowiązkowo idą na Cmentarz Łyczakowski. Przy bramie zazwyczaj natykają się na transparenty z napisem po ukraińsku: “Wieczna chwała żołnierzom Ukraińskiej Powstańczej Armii”. Trzymają je starzy mężczyźni, wspierani przez członków UNA-UNSO – Ukraińskiego Zgromadzenia Narodowego-Ukraińska Narodowa Samoobrona. To tacy polscy skinheadzi.
Polacy nauczyli się nie reagować na zaczepki bezzębnych banderowców. Na cmentarz – najpierw Orląt – idą popłakać. Nikt nie ma wątpliwości, czy krwawa bitwa w 1919 roku, w której zginęło 2859 mieszkańców, m.in. legendarny z późniejszych piosenek harcerskich 14-letni Jurek Bitschan, była nieunikniona.
Przez całe 20-lecie nekropolia górowała nad Lwowem. 22 września 1939 roku, po układzie Mołotow-Ribbentrop weszła do Lwowa Armia Czerwona. Gdy Rosjanie tryumfalnie maszerowali przez miasto, witały ich grupki ukraińskiej młodzieży i żydowska biedota. Na murach Cmentarza Łyczakowskiego pojawił się plakat przedstawiający polskiego orła w rogatywce, przebijanego bagnetem przez sołdata Czerwonej Armii. Los Polaków we Lwowie był przesądzony: czekały ich deportacje, głód. Ich kulturę – zagłada. Na początek NKWD zniszczyła część płyt na grobach Orląt.
Gdy 30 czerwca 1941 roku o piątej rano do miasta weszły oddziały niemieckie, wielu Polaków spodziewało się odmiany losu na lepsze. Byli w błędzie. Nadal świeczki na grobach Orląt zapalano tylko ukradkiem. Aż do lipca 1944 roku, kiedy AK zajęła śródmieście Lwowa. Nikt nie przypuszczał, że to pierwsze, ale i ostatnie godziny polskiej władzy. W miesiąc później zaczęła się druga okupacja.
Latem 1946 r. Lwów ostatecznie żegnał się z Polską. Z miasta i jego okolic wyjechało 91 tysięcy Polaków. Nawet słynnym batiarom trudno było utrzymać fason, choć wokół rozpowiadali: “Jedna atomowa, druga atomowa i wrócimy znów do Lwowa”.
Zapadł wyrok rozniesienia w pył Cmentarza Orląt. Najpierw katakumby przebudowano na zakład kamieniarski. W 1971 roku na Cmentarz Obrońców wtargnął czołg i zaczął rozbijać nagrobki. Gdy zepsuł się przy mocowaniu z łukiem triumfalnym, strzelano do napisów z broni ręcznej. Ocalał tylko jeden: Mortui sunt, ut liberi vivamus (Umarli, abyśmy żyli wolni). Potem przyjechały wywrotki z gruzami, tonami śmieci. Wysypano je na groby. Wkrótce w pobliżu wyrósł pałac młodzieży. Ulicę do obiektu puszczono po kwaterze cmentarza. Nie było żadnej ekshumacji.
W czasie pierestrojki na prezydenckich szczeblach Polski i Ukrainy zapadła decyzja o odbudowie Cmentarza Orląt. Ale mimo dogadania się w skali międzynarodowej, dyrektor Cmentarza Łyczakowskiego, Jhor Hawryszkiewicz, ciągle stwarza jakieś trudności. Raz są to problemy poważne, dotyczące treści napisu na mogile nieznanych żołnierzy, kiedy indziej drobne złośliwości.
Ramię w ramię z Hawryszkiewiczem walczą z Cmentarzem Orląt radni miejscy. Polacy we Lwowie są przekonani, że zasiadają w niej radykalni nacjonaliści. Rosyjskiego pochodzenia. Ich nacjonalizm bierze się ze strachu, że nie potrafią udowodnić swoich praw do tego miasta. Ukraińscy radni uważają, że cmentarz powinien być zachowany jako rumowisko – to będzie symbol rujnowania iluzji II RP o utrzymaniu etnicznych ziem ukraińskich, a z drugiej strony, przypomnienie barbarzyństwa komunistycznego reżimu.
ANIOŁ ŚMIERCI SYPIE MAK
Przy bramie Cmentarza Łyczakowskiego stoją babuszki w płóciennych, białych chustkach na głowach i w proszalnym geście oferują świece pocięte na kawałki. Przewodniczka uprzedza kuracjuszy, że nawet na bardzo pobieżny spacer po nekropolii trzeba przeznaczyć co najmniej trzy godziny. A właściwie to ona nie miała tego w planie. Pani Jola-śmieszka, która, jak mi potem powiedziała, była inicjatorką wyprawy z Horyńca do Lwowa, wyjmuje z torby 20 zł jako dodatkowe honorarium dla oprowadzającej. Ona chce zobaczyć te słynne groby, kto wie, czy tu jeszcze kiedyś przyjedzie. Po chwili dorzucają się z datkami inni.
Przewodniczka nie marnuje więcej czasu. Z miejsca, gdzie stoją, pokazuje dwie przedwojenne mogiły: polskiego historyka, Karola Szajnochy i największego wieszcza Ukrainy, Iwana Franki. To dowód na to, że przed wojną nikomu nie wadziło różne wyznaniowo sąsiedztwo. Ale teraz wyrzuca się z grobu szczątki Polaka, zaciera napis na grobowcu, aby wprowadzić tam współcześnie zmarłego Ukraińca. Skandal, co gorsza, usankcjonowany prawem. Właśnie Rada Miasta przegłosowała projekt zarządzenia, że opuszczone polskie pomniki oraz groby na Cmentarzu Łyczakowskim można zastępować nowymi. Ledwo weszło w życie, płyta z czerwonego marmuru, która leżała w kwaterze Nieznanych Żołnierzy, znalazła się, już z odpowiednim napisem, w miejscu wiecznego spoczynku jakiegoś ukraińskiego lekarza.
Ale dosyć tej polityki. Nekropolia jest bodaj najpiękniejszą w Europie ekspozycją rzeźb cmentarnych. Pełno w niej zasmuconych aniołów (często rozsiewających wokół mak), bolesnych płaczek, złamanych konarów na drzewie życia. Autorami tych kamiennych alegorii byli znani rzeźbiarze: Hartman Witwer, Cyprian Godebski, Leonard Marconi, Paweł Eutele.
Wszyscy zwiedzający Lwów pielgrzymują do grobu Grottgera. Pomnik zamówiony przez narzeczoną malarza, Wandę Monne, więcej mówi o tej kobiecie niż o zmarłym. Pokazuje klęczącą na skale młodą, bardzo zgrabną, smutną pannę z sokołem, który wówczas był uważany za znak miłości i wierności. U jej stóp inne symbole: pęknięta lira, złamana paleta, trupia czaszka jako śmiertelne memento, tablica w kształcie wielkiej księgi z tytułami cykli malarskich Grottgera na okładce. Jest jeszcze medalion z wizerunkiem zmarłego. I napis: “Świętej jego pamięci pomnik ten postawiła Wanda”. Nie dodała, rzecz jasna, ale cały XIX- wieczny Lwów to wiedział, że aby sprowadzić zwłoki narzeczonego z Francji i urządzić mu wystawny pogrzeb, sprzedała wszystkie swoje kosztowności. Do końca swego długiego życia była już na garnuszku innych.
Na cmentarzu roi się od marmurowych, omdlewających z cierpienia, opuszczonych przez drogich zmarłych kobiet. Oto w pobliżu bramy przyklękła z naręczem kwiatów przy złamanym pniu (jak jej życie) bardzo kształtna, wręcz pulchna dziewczyna. Jest z kamienia, ale artysta uchwycił postać w ruchu, gdy zdaje się osuwać w ślad za zakopaną trumną. W innej części cmentarza na kamiennym łożu śmiertelnym śpi dama tak ponętnej cielesności, że swą urodą zatrzymuje wszystkich przechodzących. U wezgłowia posłania (wszystko w naturalnych wymiarach) anioł boleści, też około 1,5 metra.
I pomyśleć, że twórca tych ekspresyjnych pomników, Paweł Eutele, umarł w osamotnieniu w przytułku; nie miał kto wykupić mu miejsca na Cmentarzu Łyczakowskim i pogrzebano go gdzie indziej, w kwaterze dla bezdomnych.
Przewodniczka taktownie przeczekuje zadziwienia, wszelkie och i ach, i świadoma swej misji prowadzi kuracjuszy z Polski do Mauzoleum Barczewskich. Do historii przejdzie testament zmarłego. Ogłosiła go w 1884 roku prasa lwowska. Probus Barczewski przeznaczył około 700 tys. guldenów na cele naukowe i dobroczynne. Ponadto dużą kolekcję broni, obrazów, numizmatów dla muzeum lwowskiego. Zgłosił zastrzeżenie, że jeśli wskutek nieprzewidzianych wypadków Lwów lub Kraków odpadnie od Austrii, zapisane legaty “(…) mają być przeniesione w takie miejsce (…), gdzie pod berłem polskim instytucje polskie (…) funkcjonować będą”. Niestety, cenne dzieła sztuki tkwią w magazynach lwowskich.
MOŻE SREBRNĄ ŁYŻECZKĘ
Kończy się dzień. Łzy wzruszenia wyschły, (“Lwów ci si klajstrym du serca przylepi”), zaduma na twarzy po otarciu się o polskie dziedzictwo ustępuje z wolna praktycznej myśli, że trzeba by coś przywieźć z tej wycieczki. Jakąś pamiątkę. Przewodniczka daje wolny czas, kuracjusze z Horyńca idą pod kaplicę Boimów, gdzie miejscowi rodacy, prześlicznie bałakając, sprzedają po dolarze drewniane talerzyki. Słychać troszkę teatralne “cajirączki, padam do nóżek”. Lwowieją, jak by powiedział Jerzy Janicki; nawet ci, którzy nigdy nie słyszeli dialogów Szczepka i Tońka, prezentowanych w latach 30. na antenie “Wesołej Lwowskiej Fali” w wykonaniu Kazimierza Wajdy i Henryka Vogelfangera.
Na targu koło kościoła bernardynów stoją uliczni bieda-sprzedawcy. Wśród nich nasi rodacy, mieszkający na stałe we Lwowie. Przez cały dzień namawiają przechodniów na kupno jakiejś wyciągniętej z domu staroci. Bardzo chcą pogadać z kimś, kto przyjechał z raju, jakim wydaje się im Polska. “Ja tu sama we Lwowi” – mówi staruszka oferująca srebrną łyżeczkę od kompletu. Wyraźnie odcina się wyglądem od okutanych, grubych Ukrainek z ziarnami słonecznika na gazecie. Polka do pocerowanego swetra założyła bluzkę z białym, choć bardzo spranym żabocikiem. Opowiada, że jej dawne mieszkanie w kamienicy zbudowanej przez ojca sędziego (“Laskowska jestem z domu”) przerobiono na “kołchoz”. Przed wojną pani na 100 metrach dziś gnieździ się we wspólnej kuchni, do której wodę przynosi z drugiego podwórka. W całym Lwowie brakuje wody. Pokazuje wycinek swej emerytury: 40 hrywni.
Niespodziewanie odpycha ją równie wiekowy mężczyzna. – Rodacy, wspomóżcie Polaka, weterana II wojny światowej, walczącego pod Monte Cassino – wyrzuca z siebie jednym tchem. Z podartego portfela wyciąga zetlałe kartki. Ktoś z kuracjuszy sprawdza. – On naprawdę był z Andersem, woła głośno. A ciszej dodaje: – Tylko po co tu wracał?
Stary człowiek płacze bezgłośnie; ci, co stoją bliżej, nie mogą nie zauważyć, że trochę wypił.
Gdyby wycieczkowicze z przygranicznego sanatorium podjechali do Lwowa w niedzielę, mogliby spotkać wielu swych rodaków w katedrze. Po długiej, wedle staroświeckiej liturgii, celebrowanej sumie, Polacy wiodą u bram kościoła rozmowy. To swoista giełda pomysłów, gdzie zarobić (padło 11 zakładów), jak wysłać dziecko na polską uczelnię, czy można liczyć na paczkę z konsulatu.
Wreszcie jest to też okazja, aby się wyżalić. Na własną biedę, a także los Polaka na obczyźnie. Ci z Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej skarżą się na bardzo wysoki czynsz; nikt nie ma wątpliwości, że to szykany ze strony władz miasta.
Ale rodakom znad Wisły nie spieszno do cudzych kłopotów. Większość zachowuje się tak, jak ci z Horyńca. Przyjechali się rozerwać, zobaczyć coś ciekawego i pod koniec dnia martwią się, czy kucharka w sanatorium zostawi im kolację w stołówce. Nikt nie kupił od staruszki srebrnej łyżeczki.
– Na biedę to ja się napatrzę u siebie, w Giżycku – powiedziała jedna z kuracjuszek, popędzając targującą się o garść słoneczników koleżankę. Kierowca autokaru już zapalał silnik.
SĄ TESTAMENTY
Hrabia Bolesław Orzechowski trzymał swoje zbiory w majątku w Kalnikowie. (Dziś w granicach Polski). Podczas I wojny, obawiając się o swe skarby (obrazy Brandta, Wierusza-Kowalskiego, Malczewskiego, Axentowicza, porcelana, pasy kontuszowe), ulokował je w 13 salach Muzeum Lwowskiego. Zastrzegając, że “gdyby miasto Lwów, czy to w skutek wypadków politycznych, czy społecznych przestało mieć trwale charakter polski, to jest, gdyby pod względem narodowym polskość swą utraciło – zbiory powyższe przejść mają na własność Muzeum Narodowego na Wawelu”. W 1945 roku nie było szans na wykonanie tej części testamentu. Wszystko zostało we Lwowie.
Podobny los spotkał zbiory Adama Smolińskiego, który umieścił je w Ossolineum jako “zupełną i jedyną własność narodu polskiego”. Spadkobiercy Witolda Kazimierza Czartoryskiego przekazali w 1923 roku Uniwersytetowi im. Jana Kazimierza we Lwowie jako depozyt wieczysty część jego gromadzonego we Francji księgozbioru – ponad 22 tysiące tomów. Klauzula aktu darowizny mówiła, że “gdyby w Uniwersytecie Lwowskim miał zapanować kiedykolwiek inny język urzędowy i wykładowy aniżeli polski, należy oddać cały księgozbiór na własność niepodzielną Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie”. Obecni użytkownicy tego depozytu za nic mają zastrzeżenia ofiarodawcy.
A przecież wszystko to było własnością prywatną.
Jak się czym wymieniać
We Lwowie pozostały nie tylko zbiory Ossolińskich, ale i kilkunastu rodów magnackich z całej Polski. W latach 1939-1941 skomasowano tam około 450 tysięcy woluminów z polskich bibliotek znajdujących się w wielu pałacach na kresach. Są więc najstarsze zabytki języka polskiego, rękopisy największych poetów i pisarzy, poczynając od XVII wieku, jest korespondencja polskich królów i mężów stanu, największy i jedyny zbiór prasy polskiej z kraju i z emigracji – gnije w wilgotnym kościele jezuitów.
Podczas wizyty Gorbaczowa w Polsce niewielki pakiet książek z tej fundacji przekazano do wrocławskiego Ossolineum. Ale nie można było w oparciu o nie prowadzić żadnych badań naukowych, bo dostaliśmy przypadkowe dzieła.
Obecne władze ukraińskie interpretują dar Maksymiliana Ossolińskiego jako prezent dla miasta Lwowa. W świetle prawa międzynarodowego sprawa zwrotu tego, co polskie, nie jest tak oczywista, jakby się wydawało na pierwszy rzut oka. Bo zgodnie z tzw. zasadą terytorializmu, zbiory są zasadniczo przypisane do miejsca, gdzie się znajdują i wraz ze zmianą granic zmieniają właściciela. Chyba że jest to własność prywatna. Odbywają się kolejne spotkania polsko-ukraińskiej komisji międzyrządowej do spraw ochrony i zwrotu dóbr kultury utraconych i bezprawnie przemieszczonych podczas II wojny światowej. Nie chcemy odzyskać wszystkiego. – Wnioski dotyczą jedynie zbiorów prywatnych, które właściciele zapisali narodowi polskiemu oraz takich przedmiotów, jak regalia – powiedział nam Jacek Miller z Biura Pełnomocnika Rządu do spraw Dziedzictwa Kulturalnego za Granicą.
Nie idziemy do Lwowa z pustymi rękami. I nie będzie to precedens. W 1995 roku Lech Wałęsa wręczył w Kijowie ówczesnemu prezydentowi Krawczukowi dokumenty najstarszej organizacji ukraińskiej Prosvity.
Ale spora jeszcze część ukraińskiego dziedzictwa pozostała w granicach Rzeczypospolitej i jest rozproszona w muzeach regionalnych. Są rzeźby, arcydzieła unickiej sztuki sakralnej, księgi liturgiczne z XI wieku, z soboru św. Zofii w Kijowie, inkunabuły i rękopisy sięgające XVI i XVII wieku. Archiwum bitew kozackich, kolekcje używanych wówczas szabel, a nawet kozacka czajka z okresu wojen szwedzkich, wyciągnięta z dna Zatoki Gdańskiej. Jest jedyny portret Chmielnickiego wykonany za jego życia. Mamy też osiem skrzyń z materiałami archiwalnymi Towarzystwa im. Szewczenki, które zaraz po wojnie znalazła polska delegacja, gdy wyjechała w okolice Wrocławia, do majątku hrabiny von Pfeil, w celu rewindykacji księgozbiorów polskich wywiezionych przez Niemców. Skrzynie znaleziono w stajni, porzucone przez plądrujących posiadłość żołnierzy Czerwonej Armii. Jest więc czym się wymieniać.
Tryzub to świętość
Włodymyr Sereda, przewodniczący lwowskiego Nadsania, organizacji ukraińskich przesiedleńców, którzy do Akcji “Wisła” mieszkali w Polsce, urodził się w polskich Laszkach. Każdemu z odwiedzających go we Lwowie Polaków mówi o tamtejszym cmentarzu, zarośniętym pokrzywami. Podaje przykłady niszczenia ukraińskich krzyży i zgłasza pretensje, że odnawiane są jedynie cmentarze Semena Petlury z I wojny światowej, a nie żołnierzy Ukraińskiej Armii Powstańczej z II wojny. Bardzo go boli, że celnicy w Przemyślu traktują Ukraińców jak kogoś gorszego, a nieznani sprawcy malują na murach miasta tryzuby w pętli szubienicy. Dla Seredy Orlęta były buntownikami przeciwko legalnej władzy ukraińskiej.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy