Zepsuta przez powodzenie

Zepsuta przez powodzenie

Fot. materiały prasowe książki Agnieszki Osieckiej, Dzienniki 1953, Prószyński i S-ka, Warszawa 2017

Agnieszka Osiecka: Chłopcy leźli mi w ręce i dali się lepić jak plastelina Dzienniki 1953 8 II 1953, niedziela Jest mi wesoło, ale jednocześnie nie czuję się zadowolona z siebie. Jak figlarz, który nabroił, cieszy się swoim kawałem (czy kawałami), ale jednocześnie sumienie go gryzie i męczy niezdecydowane poczucie czegoś, co trzeba rozważyć i może zmienić. I robi rachunek sumienia czy też „przeprowadza samokrytykę” (to już tylko rzecz terminologii). Wróćmy w tym celu do Bukowiny: Było mi tam dobrze, wesoło. Sama też byłam wesoła, a często i „rozbrykana” na wzór i podobieństwo swoich „braciszków”. Tych „braciszków” jednak zdarzało mi się od czasu do czasu ostro skrytykować – „w duchu” i „na piśmie” – za zbytnie rozbisurmanienie. Sama byłam zwolenniczką złotego umiaru w „wygłupach”, choć często nie umiałam tego zastosować. I tutaj koncentrowały się wszystkie, niepoważne zresztą, „zgrzyty” między nami: ja chciałam „rozrabiać” „w miarę”, a oni „na całego”. Pewnego dnia chłopcy „dobrali się” do moich pseudoliterackich wypocin, czyli pamiętnika, przeczytali trochę uwag i obserwacji o sobie, no i – brnęli dalej. I dobrnęli do miejsca, gdzie była mowa w jakimś, pożal się Boże, „opisie przyrody”, o strumyku, który szemrał… Do dzisiaj, gdy o tym pomyślę, mam szczerą ochotę zamordować samą siebie: oto jest istota, która krytykuje dwóch uroczych łobuziaków za przesadę w ignorancji podstawowych zasad tzw. wychowania (co robią z maximum wdzięku), a która ma im do przeciwstawienia kompletną niedołężność intelektualną w postaci „szemrzących” opisów przyrody!! Podczas kiedy [!] ktoś z rozmachem rozrabia i śmieje się, ja piszę o „braku kultury” i o… „strumyku, który szemrze”. Czy to ma być może ta kultura?!! To byłaby jedna sprawa, którą mam sobie do zarzucenia. A morał z tego taki: Skoro już mam takie brzydkie przyzwyczajenie jak pisanie pamiętnika, to niechże chociaż to „przyzwyczajenie” otrzymuje jakieś formy sensowniejsze niż „szemrzące strumyki” i „tajemniczy las”. Przecież nie odczuwam przyrody w tak idiotyczny sposób; wydaje mi się nawet, że odczuwam ją w sposób warty przelania na papier – niech więc ją tak właśnie „przelewam”. (…) A teraz druga rzecz: będąc z Januszkami w Bukowinie, miałam czasem ogromną ochotę przystosować się do nich, być na tyle „w ich stylu”, abyśmy naprawdę czuli się kolegami (co jest zresztą, przy ich stosunku do dziewcząt, raczej niemożliwe). Dlatego też, widząc, jak lubię mówić o „swoich przeżyciach” i zagadnieniach „tego typu”, dawałam się chętnie wciągnąć do tego rodzaju rozmów i opowiadałam im czasem więcej, niż chcieli usłyszeć o moich, z wielkim humorem przez nich traktowanych, „miłościach”. Teraz dopiero wyobrażam sobie w pełni, jaka byłam wtedy śmieszna!! Taka „głupia szczerość”, według określenia Janka. I wreszcie trzeci z moich bukowińskich idiotyzmów, to fakt, że prawie przez cały czas byłam skłonna zadurzyć się w Janku. Niby miłość „jako taka” nie jest jeszcze wariactwem (najwyżej jednym ze stopni do wariactwa wiodących), ale w tym wypadku to naprawdę więcej niż śmiesznie: po pierwsze, dlatego że nie mam w ogóle najmniejszych „szans” u Janka („w ogóle” w tym wypadku znaczy, że gdybyśmy oboje znajdowali się w jakimś dziwacznym miejscu, gdzie byłabym jedną kobietą wśród tysięcy mężczyzn, to i tak Janek by tej „pokusie” nie uległ), po drugie, dlatego że Janek już obecnie interesuje się dziewuszką stokroć ode mnie „ponętniejszą” (taka „żwawa” Danusia z MDK), po trzecie wreszcie, nie chciałabym nigdy kochać takiego człowieka jak Janek. Nie lubię ludzi sentymentalnych i egzaltowanych, gdyż nie wierzę w szczerość ich uczuć, ale nie lubię również ludzi niewrażliwych, o bardzo zimnej krwi i silnie egoistycznych pobudkach postępowania – a do tego drugiego typu Janek należy. Nie mówię, że są to ludzie szczególnie źli lub ludzie szczególnie do zła skłonni, ale przeraża mnie ich mądrość życiowa, bezwzględność, siła wreszcie, z jaką posuwają się ku przodowi, rozpychając się łokciami i przewracając ckliwych i nudnych, zawsze „bitych” słabeuszy. Tacy ludzie jak mój ojciec, Stach, no i Janek właśnie, ludzie, którzy są zawsze „górą” w walce o byt, są chyba („w każdym razie na razie”) niezbędni i nie wierzę w skuteczność (a nawet konieczność) jakiegoś apelowania do nich o względy dla człowieka w swym posuwaniu się naprzód, zarabianiu, robieniu kariery… Trudno – są i pewno długo jeszcze będą. Ale nie chciałabym kochać takiego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2017, 28/2017

Kategorie: Książki
Tagi: dzienniki