Teraz widzą, że tylko Dziopak uratowałby ich fabrykę przed Włochami Jeszcze na cmentarzu Andrzej Strykowski szepnął im, aby spotkali się w jego domu. Nie wyszło ze wspólnym wieńcem, to przynajmniej stawia kielicha. Podjechali pod willę swymi drogimi samochodami. Nawet żałobne szarości garniturów od Bossa i stonowanych kostiumów małżonek nie mogły zmylić przechodniów, że to ludzie sukcesu. Na tarasie domu Strykowskich powiedzieli sobie tyle, ile uznali za stosowne o własnych przedsiębiorstwach. Żadne nie kulało, nie było więc potrzeby wyrzekania na system podatkowy i inne hamulce gospodarki rynkowej. Mimochodem wspomnieli, gdzie który ostatnio bywał w interesach za granicą. Panie wymieniły się opiniami na temat masażystów w “Bryzie”, modnym hotelu w Juracie. Od kilku lat jeżdżą tam na odnowę biologiczną. Jeszcze obgadali uczestników pogrzebu. Tłumów nie było. Przyszli wszyscy jego dawni i najbliżsi współpracownicy. I ci bezimienni mieszkańcy Bielska-Białej, którzy zakotwiczyli się w tym mieście za sprawą Ryszarda Dziopaka, jawiącego się im niczym olbrzym, wyrwidąb, skaczący po górach. Stworzył fabrykę, zrył buldożerami miasto, doprowadził z Tychów czteropasmówkę, która – wbrew pierwotnym planom – tam się urywała, łącząc Śląsk z Warszawą. Poza tym – zapewnił kiedyś pracę, a często i mieszkanie kilkudziesięciu tysiącom ludzi. Wielu więc towarzyszyło mu w ostatniej drodze z wdzięczności za syte lata; ale byli i tacy, których przywiodła ciekawość, kto też ze znanych osób stanie koło trumny. Czekało ich rozczarowanie. Aktualni prominenci obecność przedstawiciela ich instytucji na pogrzebie Dziopaka ocenili na poziomie rzecznika prasowego. Nie przyjechał nawet Ryszard Welter, niegdyś prawa ręka twórcy FSM, późniejszy jego nielojalny następca. Ktoś z obecnych widział Henryka Urbana, działacza “Solidarności” w fabryce, w czasie gdy rozliczano naczelnego dyrektora, dziś we władzach Bielska-Białej. W uścisku kobry Na tarasie zeszło im na wspomnienia. Gospodyni, Blanka Strykowska, przyniosła ze strychu zakurzony album, który fabryka wydała w roku 1979 w nakładzie 30 tys. Lakierowaną okładkę przebijała zardzewiała szpilka od znaczka (stylizowany splot liter: FSM). Mężczyźni pochylili się nad tym kawałkiem metalu. Ktoś zaproponował: “Przepijmy. Nosiliśmy go wpięty w klapy marynarki, pamiętacie?”. Kartkowali ten album, wizytówkę epoki sukcesu Gierka. Ze zdjęć patrzyły bezimienne, w większości młode twarze w roboczych fartuchach. I jeden z nich: Andrzej Strykowski. Komentarz: “Ten jeden spośród tysiąca. Zawód – inżynier mechanik. Wiek 31 lat. Stanowisko – kierownik wydziału montażu silników”. Na zdjęciu okrągła twarz z sumiastym wąsem. Czapka leninówka. Właśnie wjechał maluchem: on, żona, troje dzieci plus sanki, narty, prowiant – na górską polanę. Z albumu: “Andrzej Strykowski kończył studia, kiedy powstawała fabryka. Wraz z innymi mieszkał w hotelu, gdy trwała budowa, działał w organizacji młodzieżowej. Kieruje ludźmi bardzo młodymi, wykonującymi odpowiedzialną, lecz monotonną pracę, sam ma aspiracje, więc rozumie aspiracje innych. Jest współtwórcą naukowego systemu ocen i awansów dla pracowników montażu. (…) Żona, magister polonistyki, pracuje w Zespole Szkół Zawodowych, gdzie uczy się ponad 5 tysięcy młodzieży. Z trójki dzieci najstarszy, Krzysztof, chodzi już do przedszkola, bliźniacy – Piotr i Paweł – dopiero do tego dorastają”. Śmieszy ich napuszony język. Ale rozparci na skórzanych kanapach z rozrzewnieniem wspominają swoje pierwsze kroki w tym bardzo prowincjonalnym wówczas mieście o poplątanych uliczkach i dwóch liniach tramwajowych. (Jedna kupiona jeszcze za dobrotliwego cesarza Józefa). Strykowscy przyjechali pożyczonym motocyklem. Byli świeżo po studiach, on z legitymacją działacza młodzieżowego. Dostali pokój w hotelu. Pierwsze, co kupili, to słomiankę w Cepelii, aby powiesić nad wersalką, bo ciągnęło od nie wysuszonej ściany. Potem był przydział do “enerdowca”, znacznie lepszego już bloku, choć ciągle jeszcze z, zalecanymi przez Gomułkę, ślepymi kuchniami. Urodziły się bliźniaki, Strykowski wystał w nocy pralkę automatyczną. Przy piaskownicy Blanka ubiła z innymi młodymi matkami interes. Opierał się na umowie: Ja ci przyprowadzę na godzinkę dzieci do pilnowania, a ty dasz pranie, wrzucę do pralki. Musiały sobie same radzić. Mężów zabrał im na całe dnie, a często i kawał nocy ten kat, Dziopak. Na nic zdało się straszenie rozwodem, powrotem do mamusi. Dyrektor naczelny nie miał dla kadry litości.
Tagi:
Helena Kowalik









