Jeśli jakaś przełomowa metoda została stworzona przez jednego człowieka, to już jest to podejrzane Dr Tomasz Witkowski – psycholog, sceptyk, popularyzator nauki. Współzałożyciel Klubu Sceptyków Polskich, zajmującego się m.in. demistyfikacją pseudonaukowych teorii. Autor m.in. serii „Zakazana psychologia”, której trzeci tom trafił do księgarń. Według badania opinii HealthWave sprzed miesiąca co czwarty Polak nie wierzy w medycynę konwencjonalną, a aż 10% uważa, że szczepionki są szkodliwe. Co więcej, lekarz jest uznawany za autorytet w sprawach zdrowotnych równie często, co Ewa Chodakowska. W swoich książkach analizuje pan podobne przekonania na temat zdrowia psychicznego. Co takiego się stało, że przestaliśmy ufać autorytetom? – Myślę, że zaważyło tu kilka kwestii. W 1969 r. opublikowana została książka „Psychologia samooceny”. Jej autor, Nathaniel Branden, starał się w niej udowodnić, że wysokość samooceny jest najważniejszym czynnikiem w kształtowaniu osobowości człowieka. Według niego sukces szkolny, powodzenie zawodowe i zachowanie miało zależeć głównie od samooceny. Książka spotkała się z ogromnym uznaniem, mimo że na postawione w niej tezy nie było dowodów empirycznych, potwierdzały je jedynie dane anegdotyczne. Przekonanie o dobroczynnym wpływie wysokiej samooceny dokonało prawdziwego przewrotu głównie w edukacji. Przełożyło się bowiem na oczekiwanie szacunku dla wszelkich indywidualnych przekonań – od tamtego czasu jesteśmy uczeni, że nasze poglądy są wartościowe jedynie dlatego, że są nasze, że mamy do nich prawo i nikt nie może się z nas naśmiewać. Rzecz w tym, że nauka jest kwestią nie opinii, ale dowodów. Tymczasem tezy naukowe przestały być przez przeciętnych ludzi weryfikowane według ich zgodności z rzeczywistością, stały się sprawą wiary czy indywidualnych przekonań. Do tego doszła moda na filozofię New Age, poszukiwanie własnej drogi itd. To wszystko sprawiło, że kiedy dziś ktoś publicznie głosi nonsens, czujemy się w obowiązku ten nonsens tolerować – nawet wtedy, kiedy jest on niebezpieczny dla innych, tak jak przekonanie o szkodliwości szczepionek. Działa to w obie strony, reprezentanci instytucji odpowiadających za wiarę, nie naukę, przedstawiają swoje poglądy jako niepodważalne fakty. A może nauka jest po prostu zbyt trudna dla laików i uciekanie się do tego, co alternatywne, wynika z rodzaju poczucia odrzucenia przez autorytety i z elitarności wiedzy naukowej? – To prawda, że nauka jest trudna, jednak jej zagadnienia mogą być tłumaczone w zrozumiały dla laika sposób. Niestety, mówiąc o niej, naukowcy często posługują się niezrozumiałym żargonem, choć popularyzacja wiedzy jest przecież jednym z trzech obowiązków uczonych, obok prowadzenia badań i nauczania studentów. W Polsce przez całe dziesięciolecia nie dość, że nie przykładano wagi do popularyzacji nauki, to jeszcze takie próby traktowano wręcz pogardliwie, a ci, którzy je podejmowali, spotykali się z kpinami. Zresztą działalność popularyzatorska zwyczajnie się nie opłaca w polskim systemie akademickim – rzadko uzyskuje się za nią dodatkowe punkty. Ciągle panuje przekonanie, że aby nauka była nauką, musi być opowiedziana językiem niedostępnym dla przeciętnego człowieka. „Prędzej złodziej przyzna się, że ukradł, niż profesor, że głupstwo powiedział” – ten cytat z Fredry przytacza pan przed jednym z rozdziałów. A może ten żargon jest rodzajem zabezpieczenia? W końcu im mniej osób zrozumie jakąś hipotezę, tym mniej będzie z nią dyskutować. – Rzecz w tym, że zamykając się na laików, uczeni pozostawiają większe pole do działania hochsztaplerom, którzy mówią językiem znacznie bardziej przystępnym. Twierdzą np., że istnieje terapia lecząca jednocześnie autyzm, zespół Downa i porażenie mózgowe, choć są to zaburzenia o trzech zupełnie niezwiązanych ze sobą przyczynach. Jednak właśnie tacy oszuści prędzej trafią do tzw. zwykłego człowieka niż naukowiec, który gardzi popularyzowaniem wyników swoich badań. To, że oszuści głoszą niezgodne z rzeczywistością przekonania, nazywając je faktami, nie jest jednak tak niepokojące jak to, że wiedzę potoczną traktuje się jako oczywistość np. na uniwersytetach. – Zgadza się. Przykładem takiej hipotezy jest chociażby tzw. test Rorschacha. Chodzi o tablice z symetrycznymi plamami atramentowymi, które pokazuje się badanemu, prosząc go o podanie skojarzeń mających być podstawą do analizy jego osobowości i diagnozy zaburzeń psychicznych. Ta metoda nigdy nie uzyskała potwierdzenia swojej wartości diagnostycznej w badaniach, co opisuję w „Zakazanej psychologii”. Mimo









