Rzeczpospolite III i IV zachodzą na siebie; ta druga stara się zerwać z poprzednią, ale nie jest to łatwe, bo łączy je wspólne pragnienie odtworzenia stosunków społecznych, zwłaszcza własnościowych, sposobu sprawowania władzy oraz ideologii II Rzeczypospolitej. Zmiana ustroju, po której spodziewaliśmy się unowocześnienia Polski i uzachodnienia społeczeństwa, od razu skierowała politykę wewnętrzną na drogę odtwarzania, naśladowania lub przynajmniej małpowania Polski przedwojennej. Ludzie mądrzy tego się nie spodziewali, ale jeszcze mądrzejsi przed tym ostrzegali. Leszek Kołakowski pisał w paryskiej „Kulturze” w roku 1975: „Nie widzę, by były potrzebne polemiki z takimi, co myślą o powrocie do układów politycznych przedwojennych, bo jeśli by tacy istnieli, to wystawiliby sobie świadectwo umysłowej niepoczytalności…”. W roku 1975 takich niepoczytalnych nie było, ale już piętnaście lat później pojawili się, a nawet odmłodnieli i dziś rządzą Polską. Gdy stało się widoczne, ku czemu idzie, Czesław Miłosz ostrzegał przed zauroczeniem II Rzeczpospolitą. Nie miał on w sobie nic z Reytana; mierząc zamiary na siły, przyjmował z filozoficznym dystansem to, co nieuchronne, a swoją niezależność realizował w formie ketmana, którego właściwie sam wymyślił i niemalże całe życie praktykował. W tym momencie, o którym mówimy, polegało to na tym: skoro wy, „naród polski”, ze swoją polityczną religią Katynia, Powstania Warszawskiego i Niezłomnej Emigracji widzicie we mnie swojego wieszcza, to ja się woli waszej przemożnej (choć na nieporozumieniu opartej) i waszej religii narodowej sprzeciwiał nie będę, ale swoje wiem; i nie robiąc hałasu, przed naśladowaniem Polski przedkomunistycznej będę ostrożnie ostrzegał („Wyprawa w dwudziestolecie” i wypowiedzi rozproszone). W roku 1981, w kwietniu bodajże, zwiedzałem muzeum etnograficzne w Wilnie. Bileterka, już bardzo niemłoda, zagadnęła mnie, co się w Polsce dzieje, bo różnie mówią. Opowiedziałem jej o „Solidarności”, o tym, że chcemy demokracji, poszanowania robotników, podmiotowości i że cały naród pod przewodem Kościoła jest zjednoczony. Wysłuchawszy mojej opowieści, wyciągnęła wniosek: „A, to będzie jak przed wojną, księża będą rządzić”. Roześmiałem się. Gdy na początku lat 90. Czesław Miłosz przestrzegał przed państwem wyznaniowym, sądziłem, że reaguje przesadnie na zrozumiały triumfalizm sfer katolickich. W tym samym czasie lub nieco później przez kilka gazet przebiegła polemika na temat, czy istnieje groźba odradzania się faszyzmu. Zabierał głos Jacek Kuroń, a jego wypowiedź była w duchu ostrzegawczym. Moim ówczesnym zdaniem te obawy były bezpodstawne. Muszę się jednak uściślić: nadal jestem przekonany, że nowy „faszyzm”, „nazizm”, „komunizm” tak źle się kojarzą, że TO, co może przyjść w Polsce lub gdzie indziej, nie będzie nazywane żadnym z tych słów. TO będzie się nazywało zupełnie inaczej. Wszystkim wymienionym wyżej osobom muszę przyznać rację. Kołakowski miał rację, pisząc, że zwolennicy powrotu do upadłych stosunków tzw. przedwojennych, a więc po trupie Polski Ludowej (to jeszcze nie trup, ale robią wszystko, aby ją utrupić), są ludźmi niepoczytalnymi. Niepoczytalne jest wyrzucanie na śmietnik tajemnic wojskowego wywiadu i kontrwywiadu, niepoczytalne karanie wykroczeń sprzed ćwierćwiecza jako zbrodni (komunistycznych), niepoczytalne projekty wypędzenia kilkuset tysięcy przeważnie biednych ludzi z ich skromnych mieszkań i nazywanie tego „dekomunizacją”; tylko niepoczytalni osobnicy mogą chcieć postawić pod pręgierzem setki tysięcy, a może ponad milion ludzi, w większości ofiar od siedemnastu lat nie istniejącej policji politycznej. Także ofiary nieżyjące. Nieobliczalne jest rewidowanie historii na niekorzyść narodu, któremu jednocześnie podbija się patriotycznego bębenka, jak nieobliczalne jest ciągłe dosypywanie trucizny do uczuć odnoszących się do sąsiadów ze wschodu i zachodu. Częściową rację przyznaję owej Litwince z wileńskiego muzeum etnograficznego. Księża wprawdzie nie rządzą, ale się panoszą. Nie rządzą, bo okazali się za głupi, żeby rządzić choćby swoim Kościołem, nie mówiąc o państwie. Rację miał Miłosz, ostrzegając przed państwem wyznaniowym, bo chociaż w konstytucji nigdy nie będzie napisane, że religia dyktuje prawa, to w rzeczywistości ona już je dyktuje w dziedzinach, na których księżom i bigotom zależy. Nie mogę też odmówić racji tym, którzy mylnie rzecz nazywając, bo nie o faszyzm tu chodzi, trafnie i w porę wyczuli podskórne ruchy zapowiadające politykę małodusznego i bezcelowego szykanowania ludzi gwoli potwierdzenia niedorzecznej „teorii” o odkrytych-ukrytych „układach” wszechwładnie do tej pory rzekomo panujących. Czym innym, nie „faszyzmem”, jest wyselekcjonowanie brutalnych prostaków do kierowania edukacją i gładkie, przez nikogo prawie nie kwestionowane, przekształcenie IPN-u w policję polityczną,
Tagi:
Bronisław Łagowski









