Człowiek tak samo przeżywa radość i smutek na prowincji jak na Manhattanie Jerzy Niemczuk – (ur. w 1948 r. w Lublinie) pisarz, scenarzysta filmowy i telewizyjny, autor słuchowisk, widowisk telewizyjnych i książek dla dzieci. Debiutował w czasopiśmie „Nowe Książki” w 1970 r. Pracował w pismach „Nowy Wyraz” i „Kultura”, a publikował także w „Literaturze”, „Poezji” i „Odrze”. W stanie wojennym dostał wilczy bilet i od tej pory jest wolnym strzelcem, wzbogacając polską literaturę i film kolejnymi utworami. Jego „Przygody Zuzanki” zdobyły Nagrodę Literacką im. Kornela Makuszyńskiego jako najlepsza książka dla dzieci. Autor scenariuszy m.in. do filmów „Wielkie oczy”, „Prywatne niebo”, „Nigdy nie mów nigdy” oraz seriali „Stacyjka” i „Ranczo”. Od kilkunastu lat mieszka na Mazurach. Rozmawia Marek Książek Podobno rozstał się pan z „Ranczem”? Co się stało, kłótnia w rodzinie? – Żartobliwie mogę odpowiedzieć, że to niewydolność serca do dalszej współpracy. Mówiąc poważnie, rozstałem się z serialem w zgodzie. Lubię go i jestem z nim mocno związany. Utraciłem jednak walor świeżości i powiedziałem sobie, że jeśli z takiego zadania wycofam się w momencie, kiedy jest ono rozpędzone, odnosi sukces, zachowam dla siebie szacunek. Mógłbym to ciągnąć dalej, ale gdy zważyłem wszystkie za i przeciw, waga wskazała, że lepiej się wycofać. Jakie argumenty przemawiały za kontynuacją? – Pieniądze, choć nie takie, jak niektórzy sobie wyobrażają. Oglądają nas miliony, ale my milionów nie oglądamy. Choć nie narzekam, nieźle zarabiałem i wystarczyło na przyzwoite życie. Czyli nie było konfliktu? – Rozstałem się w zgodzie z producentem, z którym nadal utrzymuję kontakty i mamy nawet pewne plany na przyszłość… Natomiast tak długa współpraca w parze autorskiej to duże wyzwanie. Wszystkie wady wieloletniego małżeństwa, a do tego brak przyjemności z seksu. Mimo podobnego sposobu widzenia świata i poczucia humoru zderzały się dwie indywidualności. To stało się męczące dla nas obu i uznałem, że pora wziąć się do czegoś nowego. Ale pan i współscenarzysta „Rancza”, Andrzej Grembowicz, występujący pod pseudonimem literackim Robert Brutter, trafiliście na żyłę złota. Jak do tego doszło? – Żyłę odkrył nasz producent, Maciej Strzembosz. To on znalazł notatkę o Amerykance, która po przyjeździe do Polski została sołtysem w Bieszczadach. Brutter napisał trzy odcinki i treatmenty (konspekty – przyp. red.) pierwszej serii, ale kiedy pojawiły się szanse na realizację, potrzebował zaufanego partnera, bo sam ciągnął jeszcze „Rodzinę zastępczą” i nie chciał jej osierocić. Nie mógł się poświęcić w całości nowemu serialowi, a ja miałem za sobą traumę po utrzymanej w podobnym klimacie, choć niezbyt udanej „Stacyjce” i byłem do dyspozycji. Początkowo projekt nie wzbudzał entuzjazmu i kolejne telewizje go odrzucały. Specjaliści od marketingu telewizyjnego odnosili się do niego bardzo sceptycznie, uważając, że wiejski temat nie zdobędzie widowni. W końcu TVP zapaliła zielone światło. Kosmos na ławeczce Serial chwycił, bo pokazaliście prowincję w innym świetle, z humorem, ale bez tej złośliwości, z jaką przedstawiano ją do tej pory? – Wydawało nam się, że polska prowincja jest wakatem w kinematografii, że istnieje jako tło, a nie podmiot. Pomijam tu klasykę, do jakiej należy choćby trylogia o „samych swoich” i do której celowo nawiązaliśmy w „Ranczu”. Wiadomo jednak, że większość ludzi w Polsce żyje nie w wielkich miastach, ale w miasteczkach i na wsi, większość z nas wywodzi się ze wsi. Chcieliśmy więc pokazać mieszkańców prowincji od środka, z wszelkimi ich przywarami i mądrością życiową, o którą tak trudno w dzisiejszych mediach. Co prawda, mieszkałem w Warszawie, ale od wielu lat jestem kmieciem na Mazurach, a w dzieciństwie sporo czasu spędzałem na podlaskiej wsi, gdzie mam rodzinę. Miałem więc okazję poznać żyjących tam ludzi. Mityczny Radzyń, o którym mówi się w serialu, jest prawdziwy; to mój ukłon w stronę wspomnień z dzieciństwa. A to swoiste poczucie humoru też pan wniósł do serialu? – Trudno dzielić sukces między autorów, umówiliśmy się z Brutterem, że nie będziemy publicznie roztrząsać, kto ile wniósł. Mogę tylko powiedzieć, że wstawiłem ławeczkę, na którą trafiłem tutaj, na Mazurach. Któregoś dnia zobaczyłem trzech pijaczków siedzących w południe na ławeczce i rozprawiających o… kosmosie. Oto siedzą sobie trzej faceci przy piwie i dyskutują nie o hakach, jak w telewizji, ale o sprawach kosmicznych i egzystencjalnych. To paradoks dzisiejszej epoki, że najwięcej czasu na refleksję, anegdoty i bon moty mają zdegenerowani pijaczkowie, choć
Tagi:
Marek Książek









