Japonia to kurcząca się populacja, brak wiary w polityków oraz zagrożenia ze strony Chin, Rosji i Korei Południowej O tym, że rdzennych Japończyków jest coraz mniej, a struktura demograficzna tego społeczeństwa coraz bardziej przypomina odwróconą piramidę, pisze się i mówi od dziesięcioleci. Stwierdzenia tego typu nie działają jednak na wyobraźnię w takim stopniu jak konkretne liczby. Na początku kwietnia na łamach brytyjskiego dziennika „Financial Times” opublikowana została statystyka dowodząca, że populacja Japonii kurczy się w tempie 100 osób na godzinę. Innymi słowy, każdy pełen obrót minutowej wskazówki na tarczy zegara przynosi o setkę więcej zgonów niż urodzeń. To już nie kryzys, lecz absolutna katastrofa. Starych przybywa, młodych brakuje Strat nie rekompensują migranci, na których Japonia tradycyjnie pozostawała zamknięta. A jeśli nawet ich przyjmowała, to z rezerwą, nie pozwalając na zapuszczenie korzeni, skazując na marginalizację w społeczeństwie i na rynku pracy. Będąc gaijinem, człowiekiem spoza Japonii, wyróżniającym się innymi cechami etnicznymi, wielu rzeczy zwyczajnie nie dało się osiągnąć. Niektórzy twierdzą, że słowo gaijin, oficjalnie oznaczające po prostu obcokrajowca, jest nacechowane pejoratywnie i przepełnione pogardą dla obcych. Według danych japońskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych liczba osób mieszkających w kraju w 2023 r. skurczyła się rok do roku o 595 tys. W te statystyki wlicza się zarówno migrantów tymczasowych, jak i gaijinów z prawem stałego pobytu, a nawet zagranicznych studentów i uczniów na wymianach edukacyjnych. Wszystkie te grupy z roku na rok się powiększają, ale żadna nie jest na tyle liczna, by w końcowym rozrachunku cokolwiek w bilansie demograficznym zmienić. Japonia się wyludnia, wymiera, pustoszeje – można używać dowolnych określeń, ale problemu to nie zmienia. Negatywny trend trwa nieprzerwanie od 2008 r., kiedy słupek populacyjny osiągnął szczyt na poziomie 128 mln. Od tego czasu Japończyków jest mniej o ponad 3 mln. To tak, jakby z mapy wymazano miasto wielkości Warszawy z jej aglomeracyjnymi przyległościami. W gigantycznych metropoliach Japonii ten odpływ nie jest może aż tak widoczny, ale na prowincji jak najbardziej. Nadav Eyal, jeden z najlepszych współczesnych izraelskich reportażystów, autor wydanej również w Polsce książki „Rewolta”, traktującej o końcu ery globalizacji i prądach społecznych tworzących nowy porządek światowy, opisał wioski w japońskim interiorze, w których pozostało już tylko kilkoro wiekowych mieszkańców. W innych przyjście na świat każdego noworodka fetowane jest niczym narodziny bóstwa, bo dzieci rodzi się tam kilkoro rocznie, a zdarzały się lata, pisał Eyal, kiedy narodzin nie było w ogóle. To oczywiście anegdoty, ale ilustrują powszechne zjawisko: starych przybywa, młodych brakuje. Przyczyn tego stanu rzeczy jest kilka, lecz nie trzeba wcale grzebać w zbiorowej psychice Japończyków, żeby je znaleźć. Przyjęło się mówić, że to społeczeństwo dalekie od równouprawnienia, w którym obowiązuje tradycyjny, zhierarchizowany podział ról płciowych. Ma to odzwierciedlenie w danych, bo według rankingu World Economic Forum, think tanku działającego przy Światowym Forum Ekonomicznym w Davos, Japonia znajduje się dopiero na 125. miejscu pod względem równości płci w społeczeństwie. Dla porównania – zdecydowana większość państw europejskich mieści się w czołowej osiemdziesiątce zestawienia, a Kraj Kwitnącej Wiśni przegrywa nawet ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi. Japonki mają gorszy od swoich kolegów czy partnerów dostęp do niemal wszystkiego: edukacji, studiów na uniwersytecie, stanowisk kierowniczych, polityki, a nawet opieki zdrowotnej. Kwestia wykształcenia wypada relatywnie najlepiej, bo to najwyższy pojedynczy wskaźnik, plasujący Japonię na 47. miejscu globalnie, ale i tu tendencja jest spadkowa. Na pozostałe obszary życia nawet nie ma co patrzeć. Pod względem partycypacji politycznej i proporcji płciowych na wybieralnych w demokratycznym głosowaniu stanowiskach Japończycy szorują po dnie, zajmując 138. miejsce na 146 notowanych państw. Małżeństwo przede wszystkim Wszystkie te formy wykluczenia składają się na obraz społeczeństwa, które coraz szybciej pędzi ku przepaści. Do czynników tradycyjnych czy kulturowych dochodzą kwestie ekonomiczne, które zwłaszcza w ostatnich latach stały się głównym źródłem niepokoju młodych Japończyków. I to mimo niesamowicie szerokiego wachlarza teoretycznie prorodzinnych polityk wdrożonych w poprzednich latach. Ostatni rozdział tej epopei zaprezentowano w marcu ub.r., kiedy minister ds. rodziny Masanobu Ogura stwierdził, że to „ostatni moment”, żeby uratować japońską populację przed powolnym wymieraniem. Zabrzmiało to tyleż dramatycznie, co pusto, bo podobnych apeli politycy w ostatnich