Głębszy oddech wolności

Głębszy oddech wolności

Lula wygrał wybory prezydenckie. Ale to była ta łatwiejsza część jego zadania

Milczał przez 36 godzin, nawet jego najbliżsi współpracownicy nie wiedzieli, na co ostatecznie się zdecyduje. Wiarygodnych przecieków nie było – podobno zaszył się w pałacu prezydenckim. Najpewniej kalkulował, czy ma jeszcze realne szanse na odwrócenie niekorzystnej dla siebie sytuacji. Ostatecznie półtora dnia po tym, jak różnicą nieco ponad 1,5 pkt proc. przegrał walkę o reelekcję, Jair Bolsonaro opublikował lakoniczny komunikat. Podziękował swoim wyborcom za poparcie i zaangażowanie w kampanię, ale przede wszystkim zapewnił, że doprowadzi do pokojowego przekazania władzy. Co jednak ważne, słowa o uznaniu zwycięstwa Luli nie padły. Mimo to demokraci w kraju i na świecie mogli wreszcie odetchnąć. Brazylijskiej wersji szturmu na Kapitol nie będzie, przynajmniej na razie.

Taktyka Bolsonara

Uznanie przez Jaira Bolsonara wyników procesu wyborczego nie oznacza końca niepewności, jaka towarzyszyła walce o brazylijską prezydenturę. Owszem, nie zrealizował się najczarniejszy scenariusz, którym media na całym świecie przerzucały się od kilkunastu miesięcy. Mniej więcej wtedy ustępujący prezydent, prawicowy autokrata zapatrzony zarówno w pomysły, jak i metody polityczne Donalda Trumpa, po raz pierwszy dał do zrozumienia, że we własną porażkę nie uwierzy. Już wtedy był wyraźnie z tyłu w sondażach, za Ináciem Lulą da Silvą, ikoniczną wręcz postacią lewicy nie tylko brazylijskiej, ale nawet latynoamerykańskiej.

Realistycznie rzecz biorąc, szans na reelekcję nie miał zbyt wielkich, nawet jeżeli badania opinii publicznej zawyżały poparcie dla jego rywala. Bolsonaro rozpoczął więc dwutorową walkę o pozostanie u władzy. Pierwszym jej elementem było mobilizowanie elektoratu narracją o oblężonej twierdzy. W grupach dla swoich zwolenników, tworzonych przede wszystkim na komunikatorach Telegram i WhatsApp, lider prawicy oznajmiał, że drugą kadencję zabrać może mu wyłącznie „Bóg lub oszustwo”. Podważał wiarygodność sondaży, opisywał siebie jako syna i obrońcę narodu, jedynego prawdziwego demokratę. Który, dodajmy, znajduje się pod permanentnym ostrzałem zgniłych elit, wspieranych przez globalne lobby neomarksistów. To oni, nie Bolsonaro, chcieli wykończyć brazylijską demokrację od środka, to oni stanowili zagrożenie. „Trump tropików” nie miał więc wyboru, musiał ustroju i wolności bronić, a wraz z nim mieli to robić jego zagorzali zwolennicy.

Ponieważ on sam służył w wojsku 15 lat, dochodząc do stopnia kapitana, a wśród jego pierwszych nominacji rządowych cztery lata temu znalazło się sporo byłych i obecnych mundurowych, obawy przed sojuszem z armią i zamachem stanu mogły się wydawać uzasadnione. Jednak ryzyko to nigdy nie było realne, a porównania między rokiem 2022 i 1964, kiedy w Brazylii władzę przejmowała dyktatura generałów, mimo wszystko nietrafione. W przeciwieństwie do tamtych puczystów Bolsonaro nie miał i nadal nie ma jednolitego poparcia we wszystkich najbardziej wpływowych klasach społecznych, a więc wśród wojskowych, przedsiębiorców i mieszkańców metropolii. Ci ostatni cenili go co najwyżej za udaną walkę z przestępczością, ale już właściciele firm pomstowali na katastrofalną politykę gospodarczą i przyśpieszone w ostatnich miesiącach rozdawnictwo socjalne. Wojsko też nie było jednoznacznie mu przychylne, głównie z powodu rozbudowywania przez administrację Bolsonara zdolności ofensywnych policji, również tej federalnej, a więc podległej ministerstwu spraw wewnętrznych.

Statystyki pokazują, że prawicy rzeczywiście udało się poprawić bezpieczeństwo publiczne, ale trudno je uznawać za w pełni wiarygodne, bo to tylko wycinek kryminalnego światka. Po rekordowym pod względem zabójstw z użyciem broni palnej roku 2017 nastąpił spadek ich liczby o prawie jedną trzecią, a pomiędzy pierwszą połową 2021 r. i pierwszą połową 2022 r. ofiar śmiertelnych było mniej o 5%. Jak wskazuje jednak Robert Muggah z portalu Open Democracy, w tym pierwszym przypadku trudno się doszukiwać zasług samego Bolsonara. „Nadwyżka” morderstw w Brazylii spowodowana była walkami frakcyjnymi wśród kolumbijskich i peruwiańskich gangów narkotykowych, które przez brazylijską Amazonię i wybrzeże przerzucają kokainę do Afryki Zachodniej, a stamtąd do Europy. Kiedy sytuacja w Andach się uspokoiła, spadły statystyki w samej Brazylii.

Bolsonaro stworzył poza tym niebezpieczny wyłom w strukturach sił porządkowych, do walki z przestępczością zorganizowaną wysyłając nowo utworzone jednostki straży obywatelskiej. Dwie z nich, działające głównie w Rio de Janeiro, Pierwsze Dowództwo (PCC) i Czerwone Dowództwo (CV), są dziś wielotysięcznymi organizacjami wyposażonymi w broń szturmową, a ich członkowie są przeszkoleni do działania praktycznie w warunkach wojny domowej. Większość oddziałów policji i wspomnianych bojówek ma na terenie dużych miast prawo działać wedle zasady shoot to kill, czyli strzelaj, żeby zabić. W dodatku nadzoru nad PCC i CV nie sprawuje w praktyce żadna część administracji publicznej, a ich kierownictwo, jak dowiódł portal InSight Crime, jest blisko powiązane z rodziną Jaira Bolsonara. Oznacza to,

że ustępujący prezydent stworzył własną organizację paramilitarną, która de facto pilnuje porządku na obszarze, który w Rio zamieszkuje 1,7 mln mieszkańców. To potężny kapitał, którego przegrana z Lulą mu nie odbierze. I którego sam Bolsonaro na pewno będzie chciał jeszcze kiedyś użyć.

Porażka, czyli sukces

Innym elementem jego strategii wyborczej było dyskredytowanie oponentów. To także ruch żywcem wyjęty z podręcznika sprawowania władzy przez rządy narodowo-populistyczne. Dlatego Bolsonaro opisywał Lulę jako agenta wpływu zagranicznych mocarstw, podatnego na europejską propagandę. A, jak wiadomo, Zachód tylko czeka, żeby móc bezkarnie eksploatować brazylijskie zasoby naturalne, samym Brazylijczykom nie pozwalając na nich zarabiać. Próbował również powiązać lewicowego przywódcę z niewyjaśnionym do dzisiaj zabójstwem jednego z liderów Partii Robotniczej 20 lat temu, które rzekomo utorowało Luli drogę do pierwszego wygranego wyścigu o prezydenturę w 2002 r.

Do tego dochodziły zarzuty pod adresem lewicowego elektoratu, powtarzające się jak refren w każdej kampanii prowadzonej przez populistów. Zgnilizna moralna, zamach na tradycyjne wartości, osłabienie instytucji rodziny, wreszcie odejście od wiary, która dla Bolsonara, nawróconego zielonoświątkowca, stanowiła ważny element kampanii wyborczej. Oczywiście wyłącznie z pragmatycznego punktu widzenia – Kościoły neoprotestanckie rozpychają się łokciami w całej Ameryce Łacińskiej, a w Brazylii jest to szczególnie widoczne. Doskonale zorganizowane, napędzane pieniędzmi konserwatystów z południa Stanów Zjednoczonych, przejmują wiernych tysiącami. Do tego stopnia, że według prognoz Pew Research Center już w przyszłej dekadzie cały kontynent, niegdyś bastion katolicyzmu, może się stać obszarem większościowo protestanckim.

Tak wyglądał kampanijny pejzaż stworzony przez Jaira Bolsonara. Dzisiaj, kiedy wiadomo już, że Lula pokonał go w najbardziej polaryzującym i zaciętym wyścigu o prezydenturę od odzyskania przez kraj demokracji w 1985 r., równie ciekawe jak analiza przyczyn tej porażki wydaje się pytanie, dlaczego ostatecznie zdecydował się jej nie kontestować.

Odpowiedź jest w scenariuszach, według których może się potoczyć brazylijskie życie publiczne w ciągu najbliższych dwóch miesięcy. Nowy prezydent rozpocznie urzędowanie 1 stycznia 2023 r. Do tego czasu, mimo pozornie koncyliacyjnego nastawienia Bolsonara, dużo może jeszcze się wydarzyć.

Scenariusze

Odchodzący prezydent ma prawo czuć, że odniósł sukces. W końcu przegrał minimalną liczbą głosów, co w świetle faktu, że niektóre sondaże nie dawały mu szans na wejście do drugiej tury, jest wynikiem więcej niż bardzo dobrym. Płynie z tego ważny wniosek dla wszystkich społeczeństw rządzonych przez polityków populistyczno-nacjonalistycznych, niespecjalnie przywiązanych do instytucji liberalnej demokracji, a więc i dla Polski. Pomimo katastrofalnych czterech lat, naznaczonych pandemicznym negacjonizmem, niemal 700 tys. zgonów z powodu koronawirusa, gospodarką w recesji i reformą podatkową, która przyniosła korzyści materialne klasie średniej, a nie jego wyborcom z klas ludowych, połowa głosujących Brazylijczyków (przy frekwencji wynoszącej 79,4%) chciała, by rządził krajem przez kolejne cztery lata. Brazylia nie jest zresztą jedynym państwem, gdzie ma to miejsce, starczy spojrzeć na toczącą się w USA kampanię przed wyborami połówkowymi do Kongresu i wciąż mocną pozycję Donalda Trumpa. Część elektoratu popierającego populistów stanowią wyborcy impregnowani na niekompetencję w rządzeniu, ale też niekierujący się wyłącznie interesem materialnym.

Bolsonaro i jemu podobni politycy utrzymują się na powierzchni nie dzięki transferom socjalnym, klientelizmowi czy fake newsom, a przynajmniej nie tylko. Ich silna pozycja wynika także ze skutecznej gry na resentymentach klasowych i redystrybucji przywilejów symbolicznych. Odbierają je tym, którym wiodło się najlepiej przez ostatnie dekady, nawet jeśli pozostałym częściom społeczeństwa nie dają nic w zamian.

Tak wysokie poparcie sprawia, że Bolsonaro nie zniknie. Zwłaszcza że wielu z jego zwolenników w nowej kadencji zasiądzie w zdecydowanie konserwatywnym Kongresie Narodowym. Tradycyjnie będzie on rozdrobiony. W samym Senacie będą przedstawiciele aż 19 formacji, ale większość mają w nim przeciwnicy Luli, nawet jeśli nie definiują się jako sprzymierzeńcy Bolsonara. Dlatego niewykluczone, że ustępujący prezydent będzie od stycznia prowadził politykę parlamentarnej obstrukcji. Uniemożliwi w ten sposób realizację postulatów wyborczych Luli, głównie tych dotyczących polityki społecznej i transferów socjalnych, a poza tym zablokuje cofnięcie jego własnych rozwiązań. Nowej administracji podrzucił zresztą kukułcze jajo w postaci uchwalonych w ostatnich miesiącach transferów na łączną kwotę ponad 13 mld dol., których Lula nie cofnie, nawet gdyby chciał. Na starcie jego trzeciej kadencji jako prezydenta byłby to wizerunkowy strzał w stopę. Jeśli do tej trudniej perspektywy budżetowej dodać inflację i niekorzystną sytuację na rynkach surowcowych, dla Brazylii kluczowych ze względu na eksportowy charakter gospodarki, nietrudno wyobrazić sobie kraj pogrążający się w głębokiej recesji.

Bolsonaro nie przestanie też motywować swoich zwolenników do walki o demokrację, czyli o jego powrót do władzy. Sam niczego konkretnego w tym kierunku nie zrobi. Nie należy się spodziewać batalii sądowej, odmowy przekazania władzy czy innych manifestacji politycznego niezadowolenia z samym „Trumpem tropików” w roli głównej. Demontaż demokracji będzie chciał przeprowadzać rękami swoich wyborców, tak samo jak były prezydent USA. Dlatego bardzo prawdopodobny jest wzrost liczby motywowanych politycznie aktów przemocy zwolenników Bolsonara wobec głosujących na lewicę. Sam odchodzący prezydent umyje ręce, choć w mediach społecznościowych będzie podjudzał tłum.

Tym, co po tej kampanii zostanie, jest bowiem poharatane społeczeństwo i zachwiana stabilność instytucji publicznych. Bolsonaro zdołał podkopać fundamenty zaufania ludzi do państwa. Aż 75% Brazylijczyków nie ufa krajowym instytucjom wyborczym, wśród osób o poglądach prawicowych odsetek ten wynosi aż 91%. Jeszcze przed oddaniem władzy prawica podejmie również próbę przepchnięcia przez Kongres ustawy wprowadzającej kary pieniężne za publikację sondaży różniących się od ostatecznych wyników wyborów o więcej, niż wynosi błąd statystyczny. To kara za badania sprzed pierwszej tury – zdarzało się wtedy, że niektóre dawały zwycięstwo Luli już w niej. Dziś wiadomo, że błąd był skutkiem słabego przebadania elektoratu wewnątrz kraju. Ankieterzy w wielu przypadkach tam nie docierali, polegając za bardzo na próbie z dużych ośrodków miejskich. Lista zagadnień, w których Bolsonaro jeszcze odegra ważną rolę, jest więc naprawdę długa.

Oczywiście możliwy jest bardziej optymistyczny scenariusz, w którym trendy na światowych rynkach są dla Brazylii pozytywne. Sojusznicy porzucają Bolsonara i dogadują się z Lulą, który oferuje w zamian realizację części ich postulatów. Eksprezydent stacza się wówczas na polityczny margines, obciążony skandalami i zarzutami o korupcję czy nadużywanie władzy. Kraj staje się znów stabilną demokracją. Z punktu widzenia Brazylii, ale też regionu czy całego świata, byłoby to rozwiązanie idealne. Tyle że ideały w polityce rzadko udaje się wcielić w życie.

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Fot. East News

Wydanie: 2022, 46/2022

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy