Zwierzęta miejskie i ich baśniowe maszyny

Zwierzęta miejskie i ich baśniowe maszyny

Założę się, że robią to specjalnie: wstają późno, jak najpóźniej, żeby klienci bistro zdążyli zamówić kawę i croissanty. Stają w parterowych oknach przy samej ulicy – każda w jednym, jak w dzielnicy czerwonych latarni – i przeciągają się leniwie w piżamach. Piżamy są białe i mają dziecinne wzory: małe konewki, jakieś skakanki, rysunkowe myszki. Potem jak na rozkaz podchodzą do swoich luster ustawionych na parapetach, rozplatają warkocze i czeszą się, patrząc w oczy klientom bistro. Dlatego lubię tam chodzić. Każde miasto ma swoje studentki z warkoczami i swoich wytatuowanych kucharzy, którzy gotują studentkom w wegetariańskim bistro. W Budapeszcie widziałam najwięcej tatuaży. Pary z pięcioliniami na kostkach, z utworami muzycznymi rozpisanymi na nuty. Dziewczynę z datą pod pępkiem (to data jej ślubu, narodzin dziecka, utraty bądź zyskania wiary?), kucharza, który miał wytatuowane wielkie zielone kule od dołu do samiuśkiej góry nóg. Sprzedawczynię z czerwonym sercem między piersiami. Wychodzą na tyły barów i sklepów, stoją w fartuchach i palą. Gdybym wymyśliła automat do robienia tatuaży – postawiłabym go we Wrocławiu przy ulicy Więziennej. I kiedy przechodzień zwiedziony zapachami Południa (Pizzerie! Miazmaty sera i bazylii) miałby ochotę wytatuować sobie fluorescencyjną syrenę albo trytona trójwymiarowego jak szmaragd, mógłby

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.