Amerykańska proca

Wiadomo nie od dzisiaj, że wszystko, co amerykańskie, jest lepsze. Co prawda, przez jakiś czas wmawiano, że radzieckie jest górą, ale nikt przy zdrowych zmysłach w to nie wierzył. Gniotsa, nie łamiotsa – to proszę bardzo, ale precyzja, doskonałość i elegancja – nigdy.
Jeżeliby amerykańska rakieta penetrująca z celownikiem laserowym dostała wiadomość, że Saddam Husajn o godzinie 15.00 będzie siusiać w łazience na pierwszym piętrze od strony podwórka, a przyszedłby rozkaz zlikwidować tego bandytę, to punktualnie co do sekundy wpadłaby przez wentylator do środka, zrobiłaby portret pamięciowy ofiary i jeszcze przed wybuchem oddała mocz do analizy do najbliższego punktu dowodzenia.
Rosyjska walnęłaby sześć ulic dalej. Z tym że lej po bombie też by sięgnął łazienki.
Pod wpływem takich właśnie lektur, że tylko amerykańskie jest najlepsze, pewna rodzina – bardzo bogata – postanowiła, że już nigdy nie kupi niczego bez metki „Made in USA”. Żaden znaczek „Teraz Polska” nie był od tej chwili argumentem, że i nasze może być dobre. „Owszem – powiadali – nasze jest dobre, ale amerykańskie jeszcze lepsze”. „A japońskie?”, pytano. „Japońskie jest bardzo dobre, ale amerykańskie jeszcze lepsze”. No i gadaj tu z takimi.
Buty amerykańskie, dżinsy amerykańskie, dżip tak samo, dom z kamieni i bali z Kalifornii, basen z Oregonu, telefon z Nowego Jorku, nie zważając na to, że impulsy polskie.
Wszystko amerykańskie. Nawet klocki lego, jak wiadomo duńskie, też przyleciały prosto z Waszyngtonu, ponieważ sklep był amerykański.
I pewnego lipcowego dnia rodzina owa, z powodu upałów iście amerykańskich, zapakowawszy na dżipa rowery i leżaki, wyruszyła nad morze na wczasy pod gruszą, którą wozili ze sobą, ponieważ była ze szkółki ogrodniczej w Detroit. Po przybyciu na miejsce rodzina rozłożyła się pod drzewem, uruchomiła amerykański grill i zaczęła piec kiełbaski także z Nebraski. Aż tu nagle rozległ się gwizd i w środek paleniska spadł wróbelek zestrzelony z procy przez miejscowych łobuziaków.
– Tato! Tato! – wrzasnął sześcioletni Janek, którego od kołyski nazywano Johny. – Ja chcę procę!! Ja natychmiast chcę procę!! Ja też chcę strzelać do wróbelków! – zawył jak stanowa policja w Chicago.
– Dobrze, Johny, mój synu! Sprowadzimy ci prawdziwą amerykańską procę! – powiedział ojciec, a następnie wyjął amerykańską komórkę i zadzwonił do Bostonu po najlepszą procę w Stanach Zjednoczonych.
Trzy dni później specjalny kurier dostarczył ją pod gruszę.
– Masz, Johny! – wręczył synowi broń dumy ojciec. – Masz i pokaż burakom, co potrafisz!
Janek wziął procę, podniósł kamień, strzelił – i pudło. Potem drugi raz – i znowu pudło. I następne.
– Co za czort?! – powiedział tata i poszedł po pudełko, w którym proca przyleciała z Bostonu. Na spodzie leżała instrukcja obsługi z napisem: „Proca tylko na amerykańskie kamienie”.

 

Wydanie: 10/2003, 2003

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy