Andyjska włóczęga hajera

Andyjska włóczęga hajera

Kto strajkował?

– Studenci protestowali przeciwko wprowadzeniu opłat za studia, a do nich w geście solidarności dołączyli nauczyciele, pielęgniarki, lekarze. Niemal całe miasto wsparło studentów. Miałem okazję przyjrzeć się temu z bliska. Znalazłem się na ulicy, do której jak do głównego nurtu rzeki dopływały z bocznych uliczek strumyki ludzi. Robiłem zdjęcia, a nagle ktoś rzucał hasło i wszyscy ruszali, pociągając mnie ze sobą. Na końcu głównej ulicy stał oddział policji. Nie było wiadomo, jak zareagują ci groźnie wyglądający opancerzeni kolesie. Studenci harcownicy rzucali w nich pociskami z farbą, a oni tylko zastawiali się tarczami. Gdy chłopaki się wycofywały, zjawiały się dziewczyny z odkrytymi piersiami. Łagodziły napięcie i w jakimś sensie rozbrajały mundurowych, ale po chwili znów wyskakiwali chłopcy z farbą. Z czasem zaczęło to przypominać happening. Nie mogło zabraknąć kukły w cylindrze, z cygarem, symbolizującej amerykańskiego kapitalistę, a tych Latynosi bardzo nie lubią. Ten strajk to były niemalże trzy dni festynu. Skorzystałem na tym, bo władze, chcąc odciągnąć ludzi od strajkowania, udostępniły nieodpłatnie muzea i przejazdy kolejką linową na okoliczną górę.

W tym proteście, w kampanii wyborczej w Cuzco, którą także mógł pan obserwować, ale i podczas karnawału w boliwijskiej Tupizie manifestował się temperament Latynosów.

– W czasie zabaw karnawałowych szczególnie widać było wymieszanie tradycji i wierzeń indiańskich z religią chrześcijańską. Zdumiało mnie, gdy w Tupizie usłyszałem, że w Wielki Piątek można nawet bezkarnie zabić człowieka. Tamtejsi Indianie wierzą bowiem, że w dniu ukrzyżowania Chrystusa Pan Bóg w niebie płacze, a pod krzyżem zalewa się łzami Matka Boska. A skoro z niebios nikt niczego nie widzi, można robić wszystko, co się chce, bo władzy na świecie nie ma. Podobno i dla sądów może to być okoliczność łagodząca. Ojciec Stefan, polski zakonnik, który był tam na misji, ostrzegał mnie, abym nie wracał do domu za późno, bo jak będę miał pecha, to mogą mnie nawet zgwałcić.

Tak jak ciągnie wilka do lasu, hajera ciągnie pod ziemię i jeśli tylko pojawia się okazja zajrzenia do kopalni soli w kolumbijskiej Zipaquirze czy kopalni srebra w boliwijskim Potosi, nie może pan sobie tego odmówić.

– Mimo że od wielu lat jestem na emeryturze, gdy tylko znajdę się w pobliżu kopalni, odżywają wspomnienia. Czasami wydaje mi się, że najwyższy czas zapomnieć o kopalni, o tym, że było się górnikiem, bo teraz mam już inny, kolorowy świat, ale to się nie udaje. Wygląda na to, że górnikiem jest się na całe życie. Zawsze to gdzieś wychodzi, zwłaszcza kiedy widziałem górników pracujących w tak koszmarnych warunkach, bez zabezpieczenia stropów, wentylacji, nie mówiąc o ekipach ratunkowych. Pomyślałem sobie wtedy, jak to dobrze, że byłem górnikiem w Polsce. Górnicy mogli tam przejść na emeryturę po skończeniu 50 lat, ale mało kto osiągał ten wiek, umierali najczęściej przed czterdziestką. Jeśli miałbym do czegoś porównać pracę w kopalni srebra w Potosi, biorąc pod uwagę także niefrasobliwe posługiwanie się dynamitem, to tylko do siedzenia na beczce prochu.

Na dodatek trzeba było jeszcze zaskarbić sobie łaski diabła Tio.

– Indianie wierzą, że trzeba diabłu Tio złożyć dary, inaczej stanie się nieszczęście. Aby wejść do kopalni i obłaskawić diabła Tio, musiałem kupić 100 g spirytusu, paczkę papierosów eukaliptusowych, rękawiczki i dwie laski dynamitu.

Mówi się, że podróże uczą, a jak to jest w pana przypadku?

– Nauczyły mnie cierpliwości. Zdarzało mi się bywać w takich miejscach i trafiać na takie sytuacje, gdzie żadne protesty ani krzyki nie byłyby w stanie mi pomóc. Pozostawało uzbroić się w cierpliwość i czekać na rozwój wypadków. Tak było na Andamanach, gdzie przeganiano mnie z plaży, na której koczowałem, a ja nie wiedziałem, o co chodzi. Ostatecznie przeszedłem na drugą stronę zatoki, a wtedy zobaczyłem, że na plażę zaczęli napływać ludzie, by coś świętować. Wtopiłem się w tłum i udało mi się zrobić fotoreportaż z obrzędu ku czci matki ziemi i płodności, gdzie finałem było zjednoczenie ciał z matką ziemią i oceanem. W naszym rozumieniu była to jedna wielka orgia, tyle że z podtekstem religijnym.

Nieśpieszna włóczęga po świecie pozwala coś więcej zobaczyć, ale i doznać czegoś niezwykłego?

– Gdy mieszkałem w pewnej wiosce w Boliwii, brałem udział w zbiorze ziemniaków. Panował okropny ziąb, grabiały mi ręce, ale czułem, że muszę pomóc. To, że byłem z nimi, pozwoliło mi poczuć więź. A ich gesty wyrażały wdzięczność, bo potem zaproszono mnie na ucztę. Miałem okazję zobaczyć, jak ci Indianie świętowali udane zbiory ziemniaków, ich głównego pożywienia. Ale zobaczyłem też, w jak wyszukany sposób sortują ziemniaki – jedne do spożycia, drugie do sadzenia, inne do wymiany towarowej, ewentualnie na sprzedaż. Przy czym każdy ziemniak traktowany był niemal z nabożnością, nikt nimi nie rzucał, tylko delikatnie układał je na kupki.

Strony: 1 2 3

Wydanie: 2015, 29/2015

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy