Ateista, nie apostoł – wyznania byłego dominikanina

Ateista, nie apostoł – wyznania byłego dominikanina

Rozmowa Piotra Szumlewicza z Romanem Kurkiewiczem – Jak się zaczęła Pana przygoda z ateizmem? Jakie czynniki doprowadziły do Pana ateizmu? – Paradoksalnie moja droga do ateizmu zaczęła się od głębokiej wiary i poważnych życiowych wyborów, bo w okresie burzy i naporu, czyli w liceum, doznałem oświecenia religijnego i wyszedłem z mojego środowiskowego i rodzinnego kręgu, pozbawionego wiary. Niby wychowałem się w katolickim domu i w podstawówce chodziłem na lekcje religii, ale później przestałem. Mniej więcej w połowie trzeciej klasy liceum poznałem dominikanów i środowiska skupione wokół nich. Przeżyłem wtedy coś w rodzaju nawrócenia i fascynacji chrześcijaństwem (w dostępnej wersji katolickiej). To spotkanie na tyle zaważyło na moim życiu i biografii, że na kolejne dwa lata, tuż po zdanej maturze, mając osiemnaście lat, zostałem mnichem katolickim – dominikaninem właśnie. Przez jakiś czas uważałem, że jestem na swoim miejscu, potem biłem się z myślami, jak odejść. Myślę też, że dokonałem głębokiego wejścia w rzeczywistość wiary, i to na wielu płaszczyznach, tak w wymiarze instytucjonalnym, jak i duchowym. Z drugiej strony przeżyłem doświadczenie pustki i nieistotności takiego wyboru oraz takiej wizji świata, połączone z krytycznym oglądem samej instytucji Kościoła, rytuałów i ludzi, którzy w nim działają. Wszystko to było jednak wtórne wobec głębokiego, z perspektywy czasu widzę, że nieusuwalnego, wewnętrznego doświadczenia nieobecności Boga. Nieobecności, po której przyszło później przeświadczenie o jego nieistnieniu. Zatem w jakimś sensie to właśnie bycie mnichem doprowadziło mnie do dzisiejszego ateizmu. (…) Ta zmiana dokonała się we mnie w ciągu ostatnich kilkunastu lat i wynikała z oglądu otaczającego mnie świata i samego Kościoła. Zrozumiałem, że hipoteza Boga do niczego nie jest mi potrzebna, niczego mi nie tłumaczy, a właściwie przeszkadza mi w rozumieniu świata. Uświadomiłem sobie, że kompletnie nie pojmuję, jak mogłem funkcjonować w tamtej rzeczywistości, tak mocno w niej zanurzony. – Ale czy to Pan się zmienił, czy zakon okazał się czymś zupełnie innym, niż Pan sobie wyobrażał? – I jedno, i drugie. Będąc zakonnikiem, zauważyłem, że moje wcześniejsze wyobrażenie istoty chrześcijaństwa było czymś kompletnie odmiennym od tego, co spotkałem. Można powiedzieć, że moja naiwna wiara zderzyła się z murem rzeczywistości. Wartości, które miały tym światem rządzić w wymiarze społecznym czy politycznym, okazały się nieobecne. Dobrym przykładem jest tu specyficzne rozumienie ubóstwa. Zakonnik nie posiada formalnie niczego, ale za to zakon i Kościół bardzo wiele… W klasztorze spędziłem lata 1981-1983, okres stanu wojennego, kiedy w kraju panował poważny niedostatek, królowała gospodarka niedoboru. Tymczasem w klasztorze niczego nie brakowało. Było po prostu syto, smacznie i obficie. Czułem się zaskoczony i nie rozumiałem, jak jest możliwy taki rozziew. Byliśmy najedzeni – mogliśmy się zająć „ważniejszymi” sprawami… Przede wszystkim liczyło się wewnętrzne doświadczenie. Jeszcze przez wiele lat, w czasie studiów filozoficznych i później, krążyłem wokół problemów wiary, czytałem książki, które zahaczały o te problemy, wydawały mi się ważne filozoficznie, sądziłem, że trzeba się nad nimi pochylać, że one coś wyjaśniają. Ale im więcej czytałem tych książek, tym bardziej czułem, że jest to opowieść, która zarówno swoim językiem, jak i stopniem dotarcia do rzeczywistości nie proponuje żadnego istotnego opisu świata. (…) – (…) Czy miał Pan jakieś inspiracje intelektualne albo artystyczne, które przyczyniły się do Pana rozstania z wiarą? – W mojej przemianie istotną rolę odgrywały książki, takie jak „Człowiek zbuntowany” Alberta Camusa, które stawiały więcej pytań, niż było wolno. Miałem śmieszną przygodę w klasztorze, gdy studiowałem filozofię. W bibliotece klasztornej wypożyczałem wczesne, antykatolickie książki Leszka Kołakowskiego. Były one dostępne, ale na pierwszej stronie, tytułowej, miały wpisane czerwonym, kopiowym ołówkiem: „Uwaga. Książka na indeksie”. Ta anegdotyczna obecność Kołakowskiego w klasztornej bibliotece dobrze świadczy o dominikanach, ale fatalnie o Kościele. (…) Zaczynałem dostrzegać wymiar instytucjonalnych wpływów Kościoła teraz i przez stulecia, jego zdobycze materialne i ukrytą dominację w sferze idei, która w Polsce wciąż jest właściwie bezdyskusyjna. Jak się cofnąłem do pytania o Boga, zrozumiałem, że ta władza nie ma legitymacji, co tym bardziej stało się dla mnie niepokojące. Ale to są rzeczy, do których dojrzewałem powoli, aż któregoś dnia obudziłem się z lekkością, spokojem, bo nagle zrozumiałem, że nie mam tego problemu na głowie. Wtedy poczułem, że Boga nie ma.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 17/2010, 2010

Kategorie: Książki