Wpisy od Anna Tatarkiewicz
Kim był Jan Gerhard?
Telewizyjna Dwójka wyemitowała kolejny program z cyklu “Paragraf 148”, tym razem poświęcony “sprawie Gerharda”. Po długich wahaniach zgodziłam się na udział w tym programie – niestety, “wypadła” zeń najistotniejsza część wypowiedzi, dla której w ogóle zdecydowałam się na wystąpienie w tak ponurym kontekście. Chodzi o to, że przynajmniej w czasach, gdy znałam Jana Gerharda i współpracowałam z nim w redakcji tygodnika “Forum” (1967-1971) – był on klasycznym przykładem wallenrodyzmu politycznego, “człowiekiem w masce”, którą uchylał przed bardzo niewielu osobami i chyba przed żadnym (prócz mnie) uczestnikiem programu pt. “Śmierć przyszła z bliska”. I ten wallenrodyzm nie jest żadnym urojeniem starszej pani, gdyż potwierdzają go jednoznacznie zachowane przeze mnie listy Jana Gerharda (pokazałam je Autorom programu). Jako przykład podam znamienny fragment tej korespondencji z dnia 18.04.1970 r. (Gerhard pisał z Opola): “Za oknami ryk tzw. kołchoźników, czyli – jak pamiętasz – zapewne głośników wywrzaskujących różne hasła i wymiotujących muzykę. Prowincja zachowuje minione (?) obyczaje rosyjskie. W Warszawie tego się tak nie… (tu słowo nieczytelne – AT). Dzisiejsza wrzaskoseria odbywa się pod wezwaniem “Bezpieczne drogi”. Z okna widzę milicjantkę regulującą ruchem. Wdzięk PRL anno 1970 to wdzięczne milicjantki. Milicjantka na wystawie
„Z szlachtą polską – polski lud”?
LIBERUM VETO Tym razem do zabrania głosu skłonił mnie obszerny esej Artura Domosławskiego pt. „To był nasz Lechu” (“Gazeta Wyborcza” 26/27.08.2000 r.), w szczególności zaś wyeksponowane hasło: “Z szlachtą polską – polski lud”, sformułowane (o czym publicysta “GW” jakby zapomniał…) nie przez żadnych “spiskowców”, tylko przez Zygmunta Krasińskiego, z pewnością wybitnie inteligentnego, ale też najmniej utalentowanego i najbardziej zachowawczego z “wieszczów” doby romantyzmu. Gdzie mu tam do Fredry, skądinąd też arystokraty… Czytając rozważania Domosławskięgo, uzmysłowiłam sobie dokładniej niż kiedykolwiek przedtem, dlaczego illo tempore nie zapisałam się do “Solidarności” naówczas – wbrew oficjalnemu mianu – nie związku zawodowego, tylko masowego ruchu społecznego, swoistej kontrpartii. Chcąc gruntownie wyjaśnić tę moją absencję, muszę, niestety, zacząć ab ovo, to znaczy cofnąć się do lat mojej wczesnej, przedwojennej młodości, bo, jak wiadomo, “czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”. Otóż moi ś.p. Rodzice byli agnostykami, nie związanymi też z żadną opcją polityczną, ale bardzo krytycznie oceniającymi poczynania “sanatorów”, a w konsekwencji ich Wodza, autora chwalebnie autoironicznej rymowanki: To nie sztuka zabić kruka, ale sztuka całkiem świeża trafić z Bezdan do Nieświeża. Obok sceptycznego stosunku do ówczesnych autorytetów duchowych
Kondolencje
LIBERUM VETO Należę do niewielu osób, które 23 sierpnia poszły, aby we własnym, prywatnym imieniu wpisać się do Księgi Kondolencyjnej, wyłożonej w Ambasadzie Rosyjskiej w Warszawie. Prawdę mówiąc, ta inicjatywa wywołała niemal popłoch w gmachu opuszczonym przez Boga i ludzi. Ale tym bardziej sądzę, że należało tam pójść i chciałabym wyjaśnić – dlaczego. Wyjaśnić także samej sobie, bo często działam na zasadzie odruchu, dopiero ex post zastanawiając się nad motywami swego zachowania. Najogólniej mówiąc – żal mi Rosjan. Oczywiście, przede wszystkim głęboko współczuję rodzino, zwłaszcza Matkom, których Synowie spoczęli w trumnie, jaką okazał się “Kursk”. Ale w moim stosunku do narodu rosyjskiego współczucie, a także szacunek dominują nad urazami, które podzielam z ogromną większością Polaków. Nasze uczucia i postawy z reguły są wypadkową doświadczeń osobistych oraz zbiorowych, właściwych wspólnocie, do której należymy. Tak się składa, że w latach dzieciństwa i wczesnej młodości zetknęłam się z dwoma skrajnie różnymi tradycjami, jeśli chodzi o stosunek do Rosjan. Ulubiona piosenka mojego Dziadka “po kądzieli”, powstańca z 1863 r., głosiła: Kto powiedział, że Moskale są to bracia nas, Lechitów, temu pierwszy w łeb wypalę pod kościołem Karmelitów… Ale mój Ojciec jako żołnierz ck armii austriackiej dostał się do niewoli rosyjskiej i bardzo ją sobie
Inteligenci, inteligenci, inteligenci, hej…
LIBERUM VETO Gdy wprowadzano stan wojenny, nasz syn, Kuba, przebywał “na saksach” w USA (pracą załatwił mu pewien zacny Amerykanin polsko-żydowskiego pochodzenia, rodem “z miasta Łodzi”…). Telefony były zablokowane, listy cenzurowane, więc chcąc jak najszybciej poinformować syna o sytuacji, wysłałam otwartą kartkę z takim oto utworkiem-potworkiem: Chodzą po mieście inteligenci, chodzą parami, śnięci, zziębnięci, inteligenci, inteligenci, inteligenci, hej… Chodzą po mieście dzielni żołnierze, chodzą piątkami, aż włos się jeży, inteligentom, inteligentom, inteligentom, hej!… Nigdy nie ukrywałam i nie ukrywam, że stan wojenny przyjęłam z ulgą, jako “mniejsze zło”. A bałam się – wręcz panicznie… – nie tyle interwencji Wielkiego Brata, co wojny domowej, do której mogło dojść wskutek zderzenia partyjnego “betonu” z niektórymi solidarnościowymi “oszołomami”. Dziś wiemy już dokładnie, że takowych nie brakło, a są sytuacje, gdy wystarczy iskra, by wywołać pożogę. Wracając do inteligentów – w istocie żywię wobec tej grupy uczucia niejednoznaczne, co wynika zapewne z mego statusu mieszańca stanowego. Mój dziadek “po mieczu”, Bartłomiej (nomen omen…) był kowalem w podzaleszczyckiej wiosce; dziadek “po kądzieli”, Erazm – adwokatem, który za młodu wziął udział w powstaniu styczniowym. Jego żona, a moja babcia, półkrwi Ormianka, miała majątek
Nowoczesność to wieś?
Jak głosi stare porzekadło: Bóg stworzył WIEŚ, a diabeł – MIASTO. Mądry Bóg posłużył się ewolucją, a perfidny diabeł – człowiekiem, w tym ludźmi płci żeńskiej. Niedawno TVP pokazała reportaż z Zamojszczyzny, gdzie młodzi wieśniacy, chłopcy jak malowanie, do tańca i do różańca – na próżno tęsknią do życia rodzinnego, bo ich rówieśniczki gremialnie wybierają miasto. O zdradzie wsi przez kobiety mówi najwybitniejsza powieść ostatniej dekady, „Widnokrąg” Wiesława Myśliwskiego: wszak matka głównego bohatera wychodzi za mąż głównie po to, aby wydostać się ze wsi, a później robi wszystko, by syn tam nie wrócił. Ja sama od 40 lat mieszkam w Warszawie (z racji zawodu męża – naukowca), ale byłam i jestem wieśniaczką, o czym szczególnie dobitnie przekonuję się przy okazji urlopów, z reguły spędzanych jak najdalej od jakichkolwiek bruków. Dzięki temu zadomowiłam się na Podhalu, a od dwu lat poznaję dyskretny urok Mazowsza, dokładnie – okolic rzeczki Utraty, rozsławionej przez Iwaszkiewicza. Urzekły mnie pola “malowane zbożem rozmaitem”, stawy z dzikimi łabędziami, a zwłaszcza lasy, po których można wędrować do upojenia, podziwiając liczne tam pomniki przyrody – dęby i graby tak opasłe, że we trójkę się ich nie obejmie. Podczas powrotu do Warszawy,
O rudych i mańkutach
Liberum veto Dawno, dawno temu, gdy nie było jeszcze mowy o poprawności politycznej, napisałam taki oto tekścik, nikomu nawet nie proponując jego publikacji: Baba jest inna Cham jest inny Mańkut jest inny Pedał jest inny Rudy jest inny Inni wszelkich odmian – łączmy się! Nie da się ukryć, że jestem babą (a nawet – babcią), mój Ojciec wywodził się z “chamów” (jak poniektórzy mniej inteligentni “inteligenci” nazywają chłopów), a zarówno ja sama, jak nasz syn i wnuczka reprezentujemy różne warianty rudości. Gdy dodam, że mój najważniejszy pradziadek był stuprocentowym Ormianinem, a do chrztu trzymał mnie kuzyn-gay (naprawdę!), to będzie chyba jasne, że często zastanawiałam się nad własną innością, tudzież innymi “innościami”. Jak Państwu wiadomo, albo i nie – naturalna rudość jest w Polsce bardzo źle widziana. Świadczy o tym nie tylko popularne hasło – “Rudy – do budy! ”. Co gorsza, dzieci o tym kolorze włosów mają znacznie mniej szans na adopcję niż “normalni” szatyni, a już zwłaszcza ulubione blondaski. Wiem o tym dzięki wieloletniej współpracy z warszawskim Ośrodkiem Adopcyjno-Opiekuńczym TPD, gdzie ostatnio znów mieliśmy przypadek odrzucenia małego rudaska przez potencjalnych opiekunów. Skąd
Kto i kogo przeprosi za Dzierżyńskiego?
Najgroźniejszy jest fanatyzm, z jakim wyznają i realizują swój światopogląd zwolennicy skrajnego liberalizmu ekonomicznego (poniekąd też obyczajowego), wśród których nie brak byłych członków PZPR W dawnych, niedobrych czasach słyszałam taki oto dowcip: ”Dlaczego na jednym z centralnych placów Warszawy stoi pomnik Dzierżyńskiego? Bo żaden inny Polak nie przyczynił się do wymordowania tylu Moskali co on!… . I, niestety? taka jest makabryczna prawda. Feliks Dzierżyński, ”gorejący płomień rewolucji”, ”czystej krwi” Polak, inteligent pochodzenia szlachecko-ziemiańskiego patronował strukturom, których uwieńczeniem był gułag ze swoimi niezliczonymi ofiarami, w tym przede wszystkim Rosjanami. Bardzo chciałabym przeczytać obiektywną, nie hagiograficzną i nie paszkwilancką monografię Dzierżyńskiego, napisaną przez historyka obeznanego z postfreudowską psychologią. Bo taki historyk dałby może odpowiedź, w jakich warunkach dochodzą do władzy psychopatyczne osobowości typu Dzierżyńskiego. Jedno nie ulega wątpliwości Dzierżyński był ideowcem i był fanatykiem. Przypomnijmy, że słowo ”fanatyzm” powstało w kontekście religijnym. Cesarstwo Rzymskie w I i II wieku naszej ery było forum, na którym funkcjonowały różne religie. Należał do nich kult bogini Meta, przez rzymian utożsamianej z Belloną (boginią wojny). Jak pisze znawczyni tematu: ”Obrzędy ku czci bogini budziły zdumienie i zgrozę. Jej kapłani, zwani ”fanatici” (od „fanum” –