Wpisy od Attaché

Powrót na stronę główną
Kraj

Notes dyplomatyczny

Uważni telewidzowie w relacjach z Iraku mogli dostrzec Ryszarda Krystosika. Pisaliśmy już o nim, to on był przedstawicielem Polski podczas pierwszej narady na temat przyszłości Iraku. Krystosik zna Irak i Amerykanów, po wojnie w Zatoce, kiedy Polska reprezentowała interesy USA w Iraku, kierował Sekcją Interesów USA w Bagdadzie. Za czasów rządu Buzka odesłano go na emeryturę, a teraz znowu wrócił, jest w Iraku, widzieliśmy go w telewizji za plecami gen. Tyszkiewicza, który dowodzi wojskami w polskiej strefie. Rola Krystosika w Iraku jest zatem dziś spora, co poniektórzy zastanawiali się więc, jak ułożą się jego stosunki z ambasadorem RP w Bagdadzie, Andrzejem Bierą. Ale na razie jest to pytanie retoryczne, bo Biera wciąż jest w Warszawie, do Iraku jeszcze nie wrócił. Z paru względów, z których jeden jest oczywisty – jeżeli w Iraku nie ma władz, to z kim miałby współpracować? To są zresztą ulubione dywagacje MSZ-owskich prawników – co zrobić z ambasadorem, gdy władze jego państwa znikają. To jest na przykład problem ambasadora Iraku w Warszawie… Kilka lat temu głośno było z kolei o ambasadorze Zairu, o którym tamtejsze władze zapomniały. A na początku lat 70. mieliśmy ciekawy przypadek ambasadora Pakistanu. Był Bengalczykiem, więc w chwili powstania Bangladeszu, wywiesił za okno flagę nowego państwa, ogłaszając, że zrywa z Pakistanem.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Notes dyplomatyczny

Na terenie polskiej ambasady w Moskwie znaleziono podsłuch. Tak poinformowały media. Skąd się dowiedziały? Może podsłuchały? Ten podsłuch to kawał betonu, może betonowej konstrukcji, którą na posesji, głęboko w ziemi wykopali robotnicy. Więc zaraz pojawili się w mediach eksperci, którzy orzekli, że Rosjanie tak właśnie czynią, że podsłuchują poprzez beton. No i pokazano też budynek ambasady USA w Moskwie, do którego Amerykanie się nie wprowadzili, bo był nafaszerowany mikrofonami. Powiało grozą. W MSZ co poniektórzy zaczęli się już zakładać, kiedy dziennikarze ogłoszą konieczność utworzenia specjalnej komisji, która by to wszystko zbadała, i czy zażądają przenosin ambasady w inne miejsce, do innych pomieszczeń, czy też zadowolą się jedynie planem zburzenia wszystkich budynków naszej placówki, tak żeby postawić na tym miejscu coś czystego, „odpluskwionego”. Niestety, dobrą zabawę popsuł wszystkim ambasador Stefan Meller, który stanął na wysokości zadania i przytomnie stwierdził, że najpewniej jest to pochodzący z lat 30. kawałek budowli metra, którego jedna linia przechodzi w granicach działki naszej ambasady. I że nie warto się pasjonować, tylko lepiej sprawdzić. Więc nici z podsłuchu? W tej sprawie ciekawa jest łatwość, z jaką sformułowano tezę o podsłuchu, i łatwość nagłośnienia całego wydarzenia. Bo nie wyglądało to na przypadkowy, partyzancki przeciek. Zresztą, gdy odkrywa się podsłuch, to w dyplomatycznej praktyce jest

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Notes dyplomatyczny

Prasa jest jednak potęgą. Od dwóch tygodni „Nie” pisze na pierwszej stronie o przypadku polskiego chargé d’affaires w Kinszasie, który zaprosił prostytutki do swojej rezydencji (co było dalej – zmilczmy) i nie uregulował należności. Wywołało to uliczne demonstracje krewnych nieopłaconych pań, artykuły prasowe, no i skandal dyplomatyczny. Artykuły były porażające, bo czegoś takiego w historii MSZ nigdy nie było. Wszyscy więc zastanawiali się, jak zareaguje minister. Tym bardziej że artykuły w „Nie” ukazały się w sam raz na czas zjazdu ambasadorów. Chargé d’affaires z Kinszasy zameldował się w Warszawie pełen gotowości do uczestniczenia w kilkudniowych obradach. Ale tu spotkał się ze sprzeciwem. Minister polecił mu, by na obradach, które toczyły się w centrum konferencyjnym MON, raczej się nie pokazywał. Jednocześnie w MSZ podjęto decyzję, by wysłać do Konga dwuosobową delegację, która wszystkie zarzuty sprawdziłaby na miejscu. Artykuły prasowe artykułami – jest rzeczą logiczną, że jakąkolwiek decyzję się podejmie, trzeba wpierw sprawdzić, jak było. No właśnie, jak było? Teraz w MSZ ludzie zastanawiają się nad kilkoma sprawami. Po pierwsze, czy informacje, które dotarły do Polski z Kongo, to prawda, czy jakaś prowokacja. Bo przecież nic nigdy nie wiadomo. Zwłaszcza że ludzie, którzy pracowali w MSZ z chargé d’affaires z Kinszasy, dotąd nie mogą uwierzyć

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Notes dyplomatyczny

Minister Cimoszewicz ma alibi. Otóż wystąpił on z krytyką polityki kadrowej rządu, która w większości przypadków sprowadza się do wyboru na stanowiska ludzi związanych z SLD. Natomiast w MSZ jest inaczej – tam ważne stanowiska zajmują ludzie związani z Unią Wolności. Kto nie wierzy, powinien odwiedzić coroczny zjazd ambasadorów RP, który odbył się w Warszawie w centrum konferencyjnym MON. Déjŕ vu – była pani premier Hanna Suchocka, była pani poseł Irena Lipowicz, byli wiceministrowie i asystenci, w czasie przerw na kawę tworzyli hermetyczne kółka, rozmawiając we własnym wesołym gronie. No, chyba że pojawiał się minister Cimoszewicz – wtedy szczelnie go otaczano. Na co grupa zawodowych ambasadorów patrzyła z zazdrością. Niepotrzebnie, szanowni panowie ambasadorowie. Cimoszewicz ma to we krwi, że nie przywiązuje się do ludzi, a uśmiechami jeszcze go nikt nie podszedł. Te doroczne spotkania to zresztą jego pomysł. I nie rozpatrujmy go w kategoriach jakiejś rewolucji, lecz raczej przyswajania dobrych, zachodnich norm. Bo takie spotkania informacyjno-szkoleniowe swoim ambasadorom organizuje większość państw zachodnich. Tak jest już i w Polsce. U nas ambasadorów traktuje się poważnie – przyjął ich prezydent, odwiedził ich premier, sam szef dyplomacji prowadził dla nich prelekcje. Czegóż więcej trzeba? Był

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Notes dyplomatyczny

Wiele miesięcy MSZ przygotowywało się do wprowadzenia wiz dla naszych wschodnich sąsiadów. Cała operacja miała ruszyć 1 lipca. A teraz wiadomo (jako pierwszy w Polsce ogłosił to Marek Siwiec, szef BBN), że ruszy później, po wakacjach, 1 października. Dlaczego? Oficjalny komunikat głosi, że dlatego iż nasi sąsiedzi nie są do niej przygotowani, a zwłaszcza Rosjanie. No i że Unia Europejska przyjęła to przesunięcie ze zrozumieniem. Korytarzowe plotki to uzupełniają. Więc mówi się, że opóźnienie wprowadzenia wiz załatwili sobie Rosjanie na szczycie w Sankt Petersburgu, w rozmowach z Chirakiem i Schröderem. Więc Unia naszą informację o przesunięciu reżimu wizowego powinna przyjąć nie tyle ze zrozumieniem, ile z głęboką satysfakcją. To wszystko wiąże się zresztą z rosyjską polityką, która – skoncentrujmy się na tym wąskim wycinku – zakłada w sprawach europejskich kontaktowanie się bezpośrednio z Niemcami i Francją, a w sprawie wiz – maksymalne opóźnienie ich wprowadzenia. Albo w ogóle rezygnację. Toteż choć Polsce udało się szybko porozumieć z Ukrainą i Białorusią, z Rosją nie może dojść do porozumienia. I nie chodzi tu tylko o to, że Moskwa chciałaby, żeby wizy były jak najdroższe, kosztowały po 60 euro, a Polska wolałaby tańsze, w cenie 8 euro… Swoją drogą, warto zwrócić uwagę na nasze umowy z Ukrainą i Białorusią, bo są symptomatyczne i pokazują

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Notes dyplomatyczny

Tym razem będzie bez nazwisk. I o sprawie, która rozgrywa się nie w MSZ, ale obok tego ministerstwa. Co nie znaczy, że jest błaha. Wręcz przeciwnie. Do tego stopnia, że w MSZ mówi się o tym sporo, w różnych gremiach, z niepokojem. Chodzi o reklamowany niedawno przez młodego wiceministra gospodarki i polityki społecznej, o mało znanym nazwisku, projekt połączenia PAIZ i PAI w jeden organizm – PAIiIZ. Rozszyfrujmy te skróty – PAI to Polska Agencja Informacyjna, znana jako Interpress, PAIZ to Państwowa Agencja Inwestycji Zagranicznych, a PAIiIZ to Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych. Wiceminister gospodarki reklamując połączenie obu agencji, mówił, że dzięki temu zagraniczny inwestor dostanie wszystko w jednym okienku – i informację, i wszelkie dane pozwalające na inwestycje – że nowa agencja będzie ciałem tańszym niż poprzedniczki i bardziej efektywnym. Tyle słowa, a teraz wątpliwości. Po pierwsze, okazało się, że połączenie obu agencji to przede wszystkim połączenie kłopotów. Bo PAI jest zadłużona, na około 3 mln zł, więc pieniądze z dotacji celowej, które PAIZ dostaje na promocję polskiej gospodarki, są teraz zagrożone, bo pewnie pójdą na spłatę zadłużenia PAI. No i na odprawy dla zwalnianych w wyniku połączenia pracowników. W efekcie może się okazać, że połączenie nie wywoła efektu synergii, a – przeciwnie

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Notes dyplomatyczny

Mamy czerwiec, słońce praży, a to oznacza, że w MSZ rozpoczął się sezon na wyjazdy. Taka jest polska tradycja, nasi dyplomaci wyjeżdżają za granicę i zjeżdżają do kraju w okresie wakacji. Powód jest banalnie prosty – chodzi o dzieci pracowników MSZ, o to, żeby nie zmieniały szkoły w trakcie roku szkolnego. Latem rotacja dotyka wszystkich – ambasadorów, konsulów, pracowników merytorycznych. Na tej migracji korzystają dodatkowo sekretarki i pracownice administracyjne, wyjeżdżając na tzw. wykopki, czyli wzmacniając kadrowo na miesiąc, dwa niektóre ambasady i konsulaty, w których w czasie wakacji panuje większy ruch. Ale wróćmy do naszych ambasadorów. Na pewno wart wzmianki jest wyjazd do Izraela Jana Wojciecha Piekarskiego. Piekarski to obecnie dyrektor Departamentu Azji i Pacyfiku, człowiek, który o dyplomacji wie wszystko i jeszcze sporo więcej. Był zastępcą ambasadora w Iranie, był ambasadorem w Pakistanie, był pierwszym szefem stałego przedstawicielstwa USA w Bagdadzie po wojnie w Zatoce, a ostatnio był ambasadorem w Belgii. I wszędzie zbierał pochwały. Teraz na zakończenie kariery jedzie do Izraela, więc w MSZ plotkują, czy jest to jego wymarzona placówka, czy też nie. Są w tej sprawie dwie szkoły. Pierwsza przypomina dwa fakty – Izrael to jedna z najtrudniejszych placówek, tu wysyła się ludzi z pierwszego szeregu (chociaż bywały wyjątki…),

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Notes dyplomatyczny

Jest moda na wyszukiwanie ludzi, którzy znają się na Iraku. Więc podpowiadamy – drodzy decydenci, sięgnijcie do Stanisława Turbańskiego, byłego ambasadora w Bagdadzie, bez którego depesz najpewniej do Iraku nasze firmy w takiej liczbie by nie trafiły. Rzecz polegała na znajomości irackich spraw. Po przewrocie i zdobyciu władzy przez partię Baas Turbański jako jeden z pierwszych zorientował się, że nie jest to zwykły pucz, tylko że Baasiści są taką siłą, że trwale przejmą władzę. Napisał więc do Warszawy, by ich poważnie potraktować. Tak też się stało, Polska jako pierwszy kraj w Europie uznała nowe władze, zaprosiła je do Warszawy i pomogła wyjść z izolacji. A nowe władze odwzajemniły się tzw. dobrym klimatem dla naszych firm. Bo oczywiście, w takich sprawach główną rolę gra dobra cena, ale cóż po niej, jeśli nie ma odpowiedniego „klimatu”. Antymarksiści mają więc w osobie Turbańskiego znakomity przykład na rolę jednostki w historii, a historycy MSZ na rolę dobrej dyplomacji. Oczywiście, obok depesz ambasadora istniała centrala, która potrafiła je ocenić i docenić. I pchnąć dalej. A to nie zawsze się zdarzało. Bo bywało i tak, że nasz ambasador miał znakomite kontakty na samych szczytach, tylko że nic z tego nie wynikało. Klasycznym przykładem, z okresu głębokiego PRL-u, jest tu Franciszek Nowak, kiedyś ambasador w Mongolii. Nowak pojechał na ambasadora z układu partyjnego,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Notes dyplomatyczny

Swoje dni ma Adam Kobieracki. I dobrze, bo całkowicie zasłużenie został zastępcą sekretarza generalnego NATO, George’a Robertsona. I teraz na marginesie tej nominacji dwie uwagi. Pierwsza dotyczy pochodzenia. Kobieracki jest absolwentem MGIMO, czyli Moskiewskiego Państwowego Instytutu Stosunków Międzynarodowych, rozpoczął pracę w MSZ w latach 80. Dla ludzi, którzy przyszli do MSZ po 1989 r., był człowiekiem do skreślenia. Jako PRL-owski dyplomata wykształcony w Moskwie. Takich ludzi posądzano o rusofilstwo (delikatnie mówiąc), opowiadano, że nie można ich pokazywać na Zachodzie. To „nowy nabór” miał być gwarancją, że Polska jest prozachodnia. Była taka moda – niektórzy z nowego naboru prezentowali się jako ci naprawdę proamerykańscy, na których zachodni sojusznik może polegać. Oczywiście, w przeciwieństwie do MGIMO-wców. I cóż się okazało? Ano to, że Amerykanie wyżej cenią profesjonalizm niż gorliwość. I sprawy „pochodzenia” niewiele ich obchodzą. A teraz uwaga druga. Otóż niektórzy odczytali nominację Kobierackiego jako znak, że Aleksander Kwaśniewski, gdy zakończy swoją kadencję w III RP, nie będzie się ubiegał o stanowisko sekretarza generalnego NATO. Bo jeżeli mamy zastępcę, to raczej trudno byłoby ubiegać się nam o najwyższe stanowisko… Mówiliśmy o wysokich stanowiskach, przejdźmy do niższych. Spore rozbawienie wzbudziła w MSZ

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Notes dyplomatyczny

Znów wróciła sprawa budowy ambasady RP w Berlinie. Ale tym razem chyba po raz ostatni. Otóż prokuratura umorzyła śledztwo, które prowadziła w tej sprawie. Tytułem przypomnienia: budowa nawet nie ruszyła, a MSZ wydało na nią 17 mln zł. Te pieniądze poszły na rachunek pracowni architektonicznej, która przygotowała projekt budynku, a potem go parokrotnie przerabiała. Co oczywiście zaowocowało dodatkowym aneksem, znacznie podwyższającym cenę projektu. W efekcie MSZ dostało projekt, który nie nadawał się do realizacji – bo Polska nie potrzebowała (i nie potrzebuje) tak wielkiej ambasady w Niemczech, nie stać nas na jej wybudowanie, a także nie stać na utrzymanie (koszty sprzątania i mycia szyb, bo budynek był szklany, ogrzewania, bo projekt zakładał olbrzymie powierzchnie biurowe oraz długie ciągi komunikacyjne). Co więcej, projektu nie zatwierdził Senat Berlina, bo nie uwzględniał miejscowych warunków zabudowy… W dziedzinie budowy ambasady MSZ osiągnęło więc mistrzostwo świata – wydało 17 mln na niepotrzebny projekt. A teraz okazało się, że winnych nie ma, bo prokuratura umorzyła śledztwo. Co ciekawe, w tym umorzeniu napisano, że śledztwo może być wznowione, jeżeli budowa ambasady nie ruszy i w centrum Berlina nadal polską wizytówką będą ruiny starego budynku… W MSZ wyliczają teraz nazwiska tych, którym za sprawą umorzenia się upiekło. Pierwszym beneficjentem jest

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.