To one widziały pierwsze pocałunki i rozstania mieszkańców. Są kawałkiem historii i naszego życia Zagraniczni goście “Marriotta” są informowani o pewnej atrakcji. Z okien hotelu mogą oglądać, jak nocne autobusy rozjeżdżają się spod Pałacu Kultury. Niezapomniany widok. Amatorzy pamiętają “Czerwony autobus” śpiewany przez Bogusława Boguckiego. Bo warszawska komunikacja jest zamknięta między wspomnieniami, stadami autobusów, korkami i sentymentalizmem. Oto poniedziałkowy poranek. Ci w kącie autobusu wspominają noc, starsza pani poucza kierowcę, że przez niego spóźni się i synowa będzie zła. Student nerwowo przegląda dziewiczy podręcznik, małolaty blokują wyjście, a mężczyzna w kącie strofuje pracowników: “Żadnych decyzji beze mnie. Stoję w korku. Znowu utknąłem w autobusie”. Obok menel kiwa się w zadumie, a ewentualna modelka rzuca spojrzenia. Stolica wyruszyła na trasę. Kierowca z dwoma cegłami Po wojnie chciano nas uszczęśliwić. Z ZSRR dostaliśmy 11 pojazdów, które przetrwały wojnę. Natychmiast ochrzczono je “stalingratami”. W 1948 r. pojawiły się francuskie i angielskie, piętrowe pojazdy. Jednak wycofano je w dwa lata później, bo warszawiacy zbytnio w nich tęsknili za zgniłym Zachodem. Potem pojawiły się skody i jelcze, jeszcze później berliety. Po popularnych “ogórkach” (tak nazywano jelcze) nowe wozy wyglądały nowocześnie, były nadzwyczaj wygodne dla kierowcy. W latach 70., gdy Gierek oprócz malucha i Zamku Królewskiego dał Warszawie nowocześniejsze autobusy, mieszkańcy czuli smak Zachodu. Zawód stał się modny, brakowało kierowców, likwidowano linie tramwajowe, to był czas autobusów. Czas, gdy z Ursynowa trzeba było nagle dowieźć do centrum 100 tys. osób. Bo każdy model, każde dziesięciolecie to nowy kawałek życia. – Nikt nie policzył, ile czasu spędza w autobusach – twierdzą kierowcy. – Ale na pewno sporo. Berliet. Wreszcie było cicho, a pasażerowie nie obijali głów o sufit. Poza tym skończyło się wdrapywanie po stromych stopniach, konieczne w “ogórkach”. Niestety, delikatne wozy na warszawskich ulicach psuły się niemiłosiernie. W odważniejszej już wtedy prasie lat 70. znalazła się wypowiedź kierowcy: “Wóz za 2,5 mln zł, gwarancji ma 20 tys. km, nawala do cholery ciężkiej, brak uszczelek, brak drobnych części, które rzutują na bezpieczeństwo. (…) Wytwórca wypuszcza wóz, w którym szyby wypadają, koła się potwornie grzeją”. Później, gdy berliety “wybiła” zima stulecia, nadjechały węgierskie ikarusy. – Cofnęliśmy się w nowoczesności – wzdycha jeden z kierowców – ale warszawskie ulice wymagały bardziej topornego wozu. Potem przyszły niskopodłogowe neoplany, bez szyby oddzielającej od pasażerów i solarisy. Dzisiejszy tabor to ciekawy zbiór. Niestety, starzejący się. Jednak każda rozmowa z kierowcami kończy się wzdychaniem do poczciwych “ogórków”. – Miały duszę – zapewnia Henryk Chrościcki, który na nich rozpoczynał pracę. – Choć zdarzało się, że dziurami w podłogach tryskały brudne fontanny, to jednak lubiłem je. Pamiętam taki jeden niefartowny wóz. Miał numer boczny 2434. Nie wierzyłem, aż sam nim nie pojechałem. Od razu o coś zahaczyłem. Poza tym w “ogórku” hamulec ręczny działał, ale bywało, że trzeba go było 12 razy zaciągnąć. Zaś podstawowym wyposażeniem była cegła do podpierania klapy silnika i kamień przydatny do zacinającego się rozrusznika. – Jak to? – dziwi się kolega. – To nie woziłeś drugiej cegły, żeby podłożyć sobie pod nogi? Stanisław Milczarczyk, dziś instruktor, rozpoczynał pracę w 1961 r. Przejeździł całe piękne, “ogórkowe” lata 60. – Samochodów było mniej, ale zasady ruchu, mówiąc delikatnie, obowiązywały dowolne. Straszny tłok wprowadzały furmanki, szczególnie na Pradze. Woziły ludzi, węgiel, głównie w poprzek jezdni. Linie autobusowe z `56 były powtórzeniem tych z `25. Sporo było trolejbusów, które były prezentem od bratniego narodu radzieckiego. Pan Stanisław w “ogórkach” najbardziej lubił to, że można się było nimi ścigać z warszawami. Nie lubił trasy do Huty. – W “ogórku” były 22 miejsca siedzące – wspomina – mało, żeby ludzie mogli się upchnąć. Dobre to było tylko w zimie, bo przecież nie miałem ogrzewania. Poza tym pan Stanisław sam naprawiał swój autobus, a jak się dało, od razu na trasie. Romans z konduktorką Zeszłoroczne
Tagi:
Iwona Konarska









