Blizna

Blizna

Wojna nie kończy się, gdy milkną strzały Latem 2009 r. sytuacja w Afganistanie gwałtownie się pogorszyła. Nie było dnia bez starć sił koalicji z talibskimi bojówkami. Również w polskiej strefie, w prowincji Ghazni, dochodziło do co najmniej kilku incydentów na dobę – ostrzałów baz, ataków na konwoje i patrole. Z potyczek poza murami obozowisk Polacy zwykle wychodzili bez szwanku. Duża w tym zasługa transporterów Rosomak, zwanych przez Afgańczyków zielonymi diabłami. Ich działka siały popłoch w szeregach bojowników, a pancerz dawał schronienie załogom i przewożonym na miejsca akcji żołnierzom. Jednak Afgańczycy nie odpuszczali – z jeszcze większą zaciekłością atakowali patrole piesze, a na „diabły” szykowali coraz większe i bardziej wymyślne miny pułapki. Gdy 10 sierpnia w zasadzce w wiosce Usman Khel zabito por. Daniela Ambrozińskiego, informacje o intensyfikacji walk dotarły wreszcie do opinii publicznej w Polsce. Kilka dni później, podczas pogrzebu poległego oficera, dowódca wojsk lądowych gen. Waldemar Skrzypczak wygłosił emocjonalne przemówienie – za które w efekcie zapłacił głową – domagając się od polityków nazwania misji w Afganistanie wojną oraz adekwatnego wyposażenia wysyłanych do Azji oddziałów. – Przecież macie rosomaki – miał wówczas powiedzieć minister obrony Bogdan Klich. Wozy, w których się nie ginie. Konwój W Giro stacjonowała nieco ponad setka żołnierzy, w większości spadochroniarzy. Na terenach wokół posterunku roiło się od talibów, de facto więc Polacy żyli w oblężonej twierdzy. Zaopatrzenie dostarczały helikoptery, rzadziej samoloty, które dokonywały zrzutów. Ale w Giro nie chodziło o trwanie, lecz o „projekcję siły” – patrole regularnie wypuszczały się do okolicznych wiosek. Za dnia paradowali w nich Polacy, nocą wracali talibowie. Tam, gdzie pierwsi bywali częściej, drudzy z czasem pojawiali się rzadziej, nie była to zatem zabawa w kotka i myszkę, ale rozłożona w czasie strategia budowania stref wpływów. Kręgów bezpieczeństwa, jak mówiono w Giro, numerując poszczególne pierścienie, gdzie jeden oznaczało najbliższe okolice bazy. Ta strategia wymagała ciągłej mobilności niewielkiego garnizonu, z czym wiązała się intensywna eksploatacja sprzętu. Tymczasem zaplecze logistyczne, w tym serwis rosomaków, znajdowało się w głównej polskiej bazie, „Gazowni”, ulokowanej na obrzeżach miasta Ghazni. Popularne „rośki” docierały tam na własnych kołach, w ramach powtarzanych co jakiś czas konwojów logistycznych. I właśnie taki konwój, składający się z czterech wozów, rankiem 4 września 2009 r. wyruszył do „Gazowni”. Oddział dotarł na miejsce po pięciu godzinach, by po kolejnych trzech udać się w drogę powrotną. Tuż przed godz. 18, w drugim kręgu (sic!), 3 km od celu, doszło do eksplozji miny pułapki. – Chłopaki drzemały, ja nie mogłem zasnąć. Czytałem „Apokalipsę według Pana Jana” Roberta Szmidta – opowiadał mi kilka dni później jeden z rannych wówczas żołnierzy. – I wtedy walnęło. Nie wiem, co się działo przez następne sekundy. Gdy wróciła świadomość, zobaczyłem kłębowisko ciał. I zacząłem się zastanawiać, dlaczego kolega, Waldi, leży na mnie. Ale to ja leżałem na nim. Z Mariuszem Mazurem, dowódcą trafionego wozu, rozmawiałem przed pięciu laty. Tak wtedy wspominał ów moment: – Dojechaliśmy do wioski, po obu stronach były jakieś zabudowania. Dłużej opłotkami jechać się nie dało, musieliśmy wrócić na drogę, co zawsze wiązało się z większym ryzykiem. Maszyna już się prostowała i wtedy pod przedostatnim kołem pierdyknęło. „Mój Boże, oby urwało tylko koło!”, modliłem się w duchu. Ale siadło mi całe auto, wszystkie systemy się wyłączyły. W środku było pełno kurzu i dymu, z tyłu słyszałem czyjeś jęki. „Marcin nie żyje!”, krzyknął któryś z chłopaków. „Który?!”, spytałem, bo na desancie było dwóch Marcinów. Mazur nie otrzymał odpowiedzi. Wydostał się z wieży rosomaka zaraz po działonowym. – Uniosłem właz kierowcy i pytam, czy wszystko z nim w porządku. Potwierdził, więc pobiegłem na tył wozu. Jeden z kolegów już wysiadał, za nim zobaczyłem kłębowisko ciał i sprzętu. Zaczęliśmy wyciągać chłopaków. Pod transporterem eksplodował ładunek formowany kinetycznie. Prosta, chałupnicza konstrukcja, składająca się z pojemnika na materiał wybuchowy nakrytego plastrem miedzi. Eksplozja używanej zwykle przez talibów saletry wyrzucała w górę ów kawałek stopu, a oddziałujące nań siły formowały go w stożek. Prędkość i gęstość takiego pocisku sprawiały, że przechodził przez podwozie jak przez masło.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2021, 21/2021

Kategorie: Wojsko