Wojny i wojenki Wojska Polskiego

Wojny i wojenki Wojska Polskiego

Co tak naprawdę kryje się za zakupami MON?

Patrząc z boku, można uznać, że Polska w przyśpieszonym trybie szykuje się do wojny. Zakup tureckich dronów, decyzja o nabyciu amerykańskich czołgów czy wreszcie umowa na dostarczenie trzech fregat – takiego wzmożenia w tak krótkim czasie (dwóch miesięcy!) w tej części Europy nie obserwowano od dawna. A i sumy robią wrażenie, chodzi bowiem o ponad 1 mld zł na bezzałogowce, 23 mld zł na abramsy i co najmniej 8 mld zł na okręty. Co więcej, z resortu obrony płyną nieoficjalne informacje, że to nie koniec – że jeszcze w tym roku ma zapaść decyzja o zwiększeniu liczby kupowanych śmigłowców morskich (z czterech do ośmiu) i rozwiązaniu zastępczym dla programu „Orka”. O kupowaniu okrętów podwodnych nie ma mowy – w tym scenariuszu marynarzom będą musiały wystarczyć jednostki wypożyczone w którymś z krajów skandynawskich. Ów „pomost” zapewni możliwość realizacji zadań do czasu pojawienia się pełnoprawnych okrętów. Kiedy? O tym źródła milczą. Wiadomo za to, że w 2021 r. zakończy się epopeja z pozyskaniem dla polskiego wojska gąsienicowego transportera opancerzonego. Jako beneficjenta wskazuje się rodzimy przemysł, od lat pracujący nad projektem „Borsuk”. Z kopyta ruszy też rozbudowa komponentu lotniczego sił specjalnych – komandosi mają otrzymać cztery kolejne black hawki oraz od sześciu do ośmiu samolotów bliskiego wsparcia (tu wymienia się produkowane w kraju bryzy).

Sporo, zwłaszcza gdy dodamy do tego zakupy z minionych trzech lat – samoloty wielozadaniowe F-35, antyrakiety Patriot, wyrzutnie HIMARS czy pociski manewrujące JASSM. Istotne są również posunięcia w zakresie organizacyjnym – powołanie Wojsk Obrony Terytorialnej, mających dziś 20 tys. żołnierzy, oraz nowego związku taktycznego wojsk operacyjnych – 18. Dywizji Zmechanizowanej. W medialnych deklaracjach minister obrony Mariusz Błaszczak idzie nawet dalej, zapowiadając, że docelowo armia zawodowa powinna liczyć 200 tys. żołnierzy (obecnie nieznacznie przekracza 100 tys. etatów). Czy Polska się remilitaryzuje? Przeciw komu zwieramy szyki? Czy naprawdę je zwieramy? A może to wszystko bujda, nastawiona na efekt propagandowy? Albo plan palcem na wodzie pisany, któremu stanie na przeszkodzie tyle niekorzystnych zmiennych, że już teraz lepiej założyć, że nic z niego nie wyjdzie? Pytań jest znacznie więcej, ale skupmy się na najważniejszych. Szczególnie że nie mówimy już o obronności sensu stricto, ale o zabiegach związanych z chęcią utrzymania władzy. „Zbroimy się” – przy uparcie powtarzanej diagnozie, że poprzednicy nas „rozbrajali” – jest dziś jednym z głównych argumentów legitymizujących PiS. I elektorat temu wierzy, o czym świadczą choćby entuzjastyczne reakcje na zapowiedź zakupu abramsów.

Czołg na straży bramy

Trudno obronić tezę o „dywersyjnym” – do czego sprowadza się zarzut polityków PiS – rozbrajaniu wojska po 1989 r. Najpoważniejsze redukcje były efektem umów międzynarodowych i wygaszenia zimnej wojny. Wydatki na wojsko przeszły fazę zapaści w latach 90., a i później, za rządów PO-PSL, to ze środków MON chętnie wykrajano oszczędności dla budżetu. Wynikało to z ogólnej kondycji finansów i nie przyświecała temu idea osłabienia państwa. Fakt, że do tego doszło, był niepożądanym skutkiem, choć warto zauważyć, że jednocześnie niemal cała klasa polityczna zabiegała o osadzenie Polski w gwarantujących większe bezpieczeństwo sojuszach (NATO i UE), co ostatecznie się powiodło. Poczyniono także istotne, choć wyspowe, inwestycje, czego najlepszym przykładem jest zakup 48 sztuk F-16, których wdrożenie oznaczało przeskok generacyjny w siłach powietrznych. Czas jednak płynął, co w obliczu dynamicznego rozwoju technologii wojskowych doprowadziło do sytuacji, w której aż 80% użytkowanych przez armię systemów i rodzajów uzbrojenia zasługiwało na miano przestarzałych. Tak było jeszcze kilka lat temu. Skala zaniedbań wymagała szeroko zakrojonych działań modernizacyjnych, a więc i zakupów.

Jakie wyzwania rodzą taką konieczność? Abramsów dla przykładu potrzebujemy, by je rozstawić między Bramą Smoleńską a Bramą Brzeską – orzekł tuż po ogłoszeniu decyzji o zakupie minister Mariusz Błaszczak. Ów lapsus wywołał wiele krytycznych uwag pod adresem szefa MON, mającego najwyraźniej poważne problemy z geografią polityczną. „Nasze czołgi wjadą na Białoruś?”, dziwili się komentatorzy. Błaszczakowi rzecz jasna nie chodziło o inwazję na sąsiedni kraj – mówił o rozlokowaniu abramsów na ścianie wschodniej RP, na linii wyjścia ze wspomnianych bram. Kupione w Stanach czołgi mają bowiem chronić nas przed Rosją, dla której Białoruś stanowiłaby zaplecze do ataku. Mniejsza o realność tego scenariusza – w retoryce PiS kwestia rosyjskiego zagrożenia „od zawsze” była niezwykle istotna, obawy tego typu podziela bowiem istotna część elektoratu partii. Co więcej, ostatnio na takich samych lękach postanowiła zagrać opozycja ustami Donalda Tuska, mówiącego o rosyjskich wzorcach w działalności rządu RP („nowy ład” – „ruski ład”). Paradoksalnie wzmacnia to antyrosyjskość jako postawę społeczną, tym razem w niepisowskiej części wyborców, którzy po takim „przygotowaniu” łatwiej przełkną decyzję o kosztownym zakupie, wymierzonym w „odwiecznego wroga”.

Bo liczy się wrażenie

Abramsy to faktycznie doskonała broń – żaden rosyjski odpowiednik nie wyjdzie zwycięsko ze starcia z amerykańskim gigantem (T-14 Armata, jakoby lepszy czołg, zmaga się z kłopotami „wieku niemowlęcego” i Rosjanie nadal nie są w stanie wdrożyć go do produkcji seryjnej). Lecz 250 sztuk to zaledwie jedna trzecia potrzeb naszego wojska, same czołgi zaś stracą większość atutów, jeśli nie będą elementem zintegrowanej całości. A nie będą – i tu kryje się niepopularna prawda na temat pisowskich zakupów zbrojeniowych. Jakkolwiek efektowne, umacniają negatywny trend wyspowej modernizacji wojska. Filozofia „tu trochę, tam trochę” nie poprawia zdolności bojowej armii. Abramsy – bez wsparcia sił powietrznych, bez parasola przeciwlotniczego, solidnej artylerii i wydolnego zaplecza – będą niczym toporek w ręku człowieka z zamkniętymi oczami. Jak trafią, to śmiertelnie, najpierw jednak muszą przetrwać, by trafić… Tak naprawdę tylko zakup 32 sztuk F-35 – sporej jak na wdrożenie partii – można uznać za sensowne posunięcie. Byłby nim też – jeżeli się powiedzie – program pozyskania fregat. A reszta? Homeopatyczne zakupy patriotów nie polepszą znacząco jakości naszej obrony powietrznej, nabycie zaledwie jednego z co najmniej czterech wymaganych dywizjonów wyrzutni HIMARS nie zapewni skokowego wzrostu zdolności artylerii rakietowej. Pocisków JASSM kupiliśmy sporo, lecz flotylla ich nosicieli – F-16 – dochodzi do półmetka okresu eksploatacji, a z powodu kondycji reszty sił powietrznych jest przeciążona zadaniami. Zakup kolejnych maszyn to absolutna konieczność. I co? Ani widu, ani słychu.

Są za to efekty propagandowe – przekonanie, że władza troszczy się o bezpieczeństwo państwa. Pouczająca jest tu historia zakupu patriotów. Podpisaliśmy umowę na dwie baterie, potrzebujemy dziewięciu, zestawy dotrą do nas za kilka lat – a pośród zwolenników PiS i tak panuje przekonanie, że problem „dziurawego nieba” został już załatwiony. Przecież minister Błaszczak wciąż powtarza: „kupiłem”. To samo będzie mówił, stając na tle abramsa. I to niebawem, bo rząd zapewnia, że pierwsze czołgi dotrą nad Wisłę w przyszłym roku, a największe dostawy nastąpią w 2023 r. Przypadek? Czołgi zza oceanu trafią do 18. DZ. Dodajmy do tego WOT, których budowa kuleje nawet po obniżeniu kryteriów zdrowotnych, ale do jesieni 2023 r. powinna się zakończyć. Uabramsowiona 18. Dywizja Zmechanizowana stanie się – przynajmniej na papierze i na wizji – najsilniejszym związkiem taktycznym WP, WOT w pełni „zalegalizuje” swój status rodzaju sił zbrojnych. PiS będzie zatem mogło użyć w kampanii wyborczej do Sejmu argumentu znaczącego wzmocnienia armii. „Proszę bardzo, oto dwa gotowe produkty”, usłyszymy i trzeba będzie specjalistycznej wiedzy, by móc się zderzyć z taką narracją. A tej wiedzy zwyczajnym ludziom po prostu brakuje. No i, historycznie patrząc, lubimy świadomość siły własnego państwa, mimo że zwykle oznacza to uleganie iluzjom.

Ambicje prezesa i generałów

O czym jeszcze mówią nam pisowskie zakupy? Sprawa abramsów dowodzi, że w partii władzy prysły złudzenia co do możliwości rodzimego przemysłu zbrojeniowego. Ślimacząca się modernizacja czołgów Leopard 2 (do standardu 2PL) i ograniczone remonty T-72 to szczyt możliwości zakładów wchodzących w skład Polskiej Grupy Zbrojeniowej. Uznano, że na tej bazie – sprzętowej i inżynierskiej – nie da się stworzyć nowoczesnego projektu czołgu. Stąd zakup „z półki”, bez offsetu, który zresztą byłby mocno kłopotliwy. Eksploatacja abramsów nie przełoży się na zdolności polskiej zbrojeniówki, Amerykanie bowiem nie dzielą się w tym przypadku technologią. Świadomi tego związkowcy z PGZ napisali list otwarty do Andrzeja Dudy, wieszcząc śmierć zakładów zajmujących się produkcją i serwisem broni pancernej po nabyciu abramsów. Z odpowiedzią przyszedł minister Błaszczak, zapewniając o dalszym utrzymywaniu w linii wyprodukowanej w Bumarze rodziny czołgów T-72/PT-91. PGZ zyskała także wiodącą rolę w projekcie budowy fregat, których kadłuby powstaną w Polsce. Wdrożenie borsuków również pozwoli na pokaźny transfer środków na konta koncernu zbrojeniowego. PiS z oczywistych powodów nie narazi się na zarzut „zarzynania zbrojeniówki”, nawet jeśli oznacza to konieczność podtrzymywania przy życiu nieefektywnych struktur. Nie może też zrazić do siebie – i wyprowadzić na ulicę – załóg, stanowiących w dużej części elektorat partii.

Tymczasem wojsko będzie się głowić, jak obsłużyć trzy rodziny sprzętu pancernego – amerykańską, niemiecką i poradziecką. Z których ostatnia – z uwagi na fatalnie niskie parametry – powinna niezwłocznie trafić do muzeum. „Dadzą radę”, zdają się mówić politycy, głusi na argumenty wysokich kosztów. W PiS odkryto właśnie, że zbrojenia można finansować ze sprzedaży państwowych obligacji – czołgi zza oceanu mają być pierwszym zrealizowanym w ten sposób projektem. O kolejnych, choć bez konkretów, mówił sam Jarosław Kaczyński, który ostatnio wykazuje duże zainteresowanie kwestiami obronności. Z kręgu współpracowników docierają informacje, że prezes pozazdrościł Viktorowi Orbánowi skali i tempa modernizacji sił zbrojnych. Świadom korzyści zapragnął podobnych sukcesów – i również tym należy tłumaczyć zakupowe wzmożenie. W tle zaś mamy jeszcze typowe dla polityków bagienko – decyzje podejmowane są bowiem poza Andrzejem Dudą, formalnym zwierzchnikiem sił zbrojnych. Prezydent nigdy nie miał dużych wpływów na wojsko – dość wspomnieć, jak upokarzał go Antoni Macierewicz. Wiadomo, że „prezydencki” szef sztabu generalnego, gen. Rajmund Andrzejczak, był przeciwny abramsom. Optował za nimi dowódca generalny, gen. Jarosław Mika, uchodzący za człowieka Błaszczaka (i Kaczyńskiego). Nominalnie to Andrzejczak jest pierwszym żołnierzem RP, lecz obywaj oficerowie są czterogwiazdkowymi generałami. Zgodnie z zasadą cywilnego nadzoru w czasie pokoju to MON rządzi wojskiem – realne wpływy gen. Miki są zatem większe, niżby to wynikało z hierarchii. Zwłaszcza że za Andrzejczakiem nie stoi silny prezydent. Niezależnie od tego, kto wpadł na pomysł z abramsami, dowódca generalny przyklasnął w imieniu armii, zmuszając szefa sztabu do przełknięcia żaby dużych rozmiarów. A Kaczyński i Błaszczak wymierzyli Dudzie kolejny policzek. Znamienne, że głowa państwa – tak ochoczo komentująca sprawy związane z obronnością – w sprawie abramsów wybrała milczenie.

m.ogdowski@tygodnikprzeglad.pl

Fot. US Army

Wydanie: 2021, 33/2021

Kategorie: Wojsko

Komentarze

  1. Tanaka
    Tanaka 18 sierpnia, 2021, 19:57

    Autorze, zadaje pan pytanie w podtytule „co tak naprawdę kryje się za zakupami MON”, ale trafna odpowiedź nie pada. A jest ona zrozumiała : korupcja.
    Korupcja polityczna i korupcja merkantylna, finansowa.
    Korupcja polityczna to m. in. korumpowanie USA, żeby jednak Biden jakoś Polaków zauważał i może troszkę poklepał po ramionku, jak Trump poklepał Dudę zapewniając, że Amerykanie kochają Polaków.
    Miał być nad Wisłą „Fort Trump” ale się Trump skończył nagle. Cały PiS i prawie cała Polska wielbi Republikanów, a nie znosi Demokratow. Duda miał bolesna mękę i długo się nie mógł przemoc z pogrstulowaniem Bidenowi zwycięstwa.
    Nagły zakup Abramsow ma osłodzić Ameryce z Bidenem Polskę.
    Polska zapłaci, to może Amerykanin poklepie i powie, że Ameryka Polaka kocha.

    To kolejny gigantyczny zakup z ” wolnej ręki”, bo wolna ręka pobiera procenty od sumy i suma ta znika z wolną ręką za plecami.
    W tym, realnie wyłącznie, rzecz.
    Reszta to gawędy.

    Jeszcze niedawno Polska miała brać udział w opracowaniu nowego czołgu europejskiego. I co?
    Jeszcze niedawno miała Polska kupić czołgi koreańskie. I co?
    Cokolwiek miała kupić gdziekolwiek, kupuje w Ameryce, do tego w trybie bezprzetargowym.

    Już była umowa, po długim przetargu na europejskie caracale. I co? PiS rozwalił i umowe i bardzo wyjątkową i dającą Polsce znakomitą możliwość uczestniczenia w badaniach, rozwoju i budowie najnowszych europejskich konstrukcji lotniczych. Wejście, jako kompetentny partner, do bliskiej współpracy, gigantem high – tech w lotnictwie cywilnym, wojskowym i kosmonautyce byłoby ogromnym skokiem modernizacyjnym dla Polski i awansem w gospodarce, nauce i polityce.
    I co?
    Macierewicz i spółka orzekli, że Polska sobie zrobi helikopter z Ukrainą.
    Na Ukrainie zbankrutowały zakłady Antonowa i zakłady Motor Sicz. Duma Ukrainy w gruzach. Motor Sicz niemal kupili tanio Chińczycy, za długi. W ostatniej chwili Kijów je znacjonalizowal. Bankruta nie ożywi. Nikt na Ukrainie nie umie już zbudować najnowocześniejszych silników lotniczych ani zbudować nowoczesnych samolotów.
    To co Ukraina zrobiła najnowocześniejszego, to makietka nowego śmigłowca, który jest niewielką przeróbka Mi-2.
    No i Ukraina kupiła prawa licencyjne do produkcji śmigłowca z USA, Bell Iroquois, który latał w Wietnamie i nie jest produkowany już od ponad 30 lat.
    Tyle może Ukraina.
    I co?
    Kilka śmigłowców, znowu amerykańskich, dla sił specjalnych, zamiast 60 wielozadaniowych które były już lat temu 6 i więcej, niezbędne.

    Abramsy są całkowicie zbędne i gdyby miały być zastosowane wobec Rosji, to wyłącznie w ten sposób, że Rosja je załatwi rakietami w garażach.
    O tym, że Polska przegrywa błyskawicznie wojnę powietrzna z Rosją ( 4 godziny), co oznacza przegraną w ogóle, wiadomo od kilku lat, od kompetentnych generałów, których wyrzucił z pracy PiS.

    Teza, że „żaden rosyjski odpowiednik nie wyjdzie zwycięsko ze starcia z amerykańskim gigantem” jest projekcją życzeń, a nie czymś realnie zweryfikowanym. Najpierw to Abrams nie wyjdzie z dziury, bo każdy most się pod nim załamie.

    Polak nie nauczy się nigdy Abramsem skutecznie posługiwać. Za trudny, za wymagający i za drogi.
    Polska nie umie się porządnie posługiwać Leopardami. I nie umie nawet T – 72 przerobionymi chytrze a słabo na PT – 91 „Twardy” który ma twardość w nazwie a nie w wojnie.

    Abramsy, F-35, patrioty i hipotetyczne narodowe fregaty co będą po 27 latach, albo 57 latach patrolowcami, zjedzą polską armię technicznie, finansowo i moralnie.

    T – 14 Armata wkrótce wyjdzie z okresu dziecięcego i z Abramsami będzie mógł robić co trzeba.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy