Śmiertelna niedyskrecja

Śmiertelna niedyskrecja

Internet i sieci komórkowe są źródłem niezwykle cennych informacji dla wywiadu wojskowego

24 marca br. dowódca okupacyjnego garnizonu w Berdiańsku przecierał oczy ze zdumienia. W normalnych okolicznościach z położonej na wzniesieniu komendantury rozpościerał się doskonały widok na port. Tego ranka nadbrzeżne instalacje spowiły potężne kłęby dymu, co rusz rozlegał się huk eksplodującej amunicji. Chwilę wcześniej wyleciał w powietrze duży okręt desantowy Floty Czarnomorskiej, a dwie inne jednostki, notabene zbudowane w Polsce „ropuchy”, właśnie salwowały się ucieczką. Do dziś nie ma jasności, czego konkretnie użyli Ukraińcy – czy był to atak dywersantów, czy uderzenie precyzyjnymi pociskami (rakietami Neptun, które kilka tygodni później posłały na dno flagowy krążownik „Moskwa”). Pewne jest, że w dniu poprzedzającym spektakularny pożar w jednej z rosyjskich telewizji nadano krótki materiał z Berdiańska. Autor przechadzał się po placu składowym i z przejęciem opowiadał o masie wojskowego sprzętu, który na pokładach wspomnianych okrętów przypłynął właśnie z Krymu. Równie dobrze mógłby podświetlić zacumowane jednostki znacznikiem laserowym, używanym przy naprowadzaniu „inteligentnych” bomb…

Ta wpadka niczego Rosjan nie nauczyła. 2S4 Tulipan to 240-milimetrowy moździerz, niemający odpowiednika w zachodnich armiach. Zainstalowany na gąsienicowym podwoziu cechuje się, poza wielką siłą rażenia, wysoką mobilnością. Niezwykle niebezpieczna broń, gdyby używać jej zgodnie z przeznaczeniem i… z dala od mediów. Pod koniec maja br. jeden z moździerzy trafił na front na przemysłowych przedmieściach miasta Rubiżne w obwodzie ługańskim. Aleksander Kots – reporter „Komsomolskiej Prawdy” i bloger – umieścił na swoim kanale na Telegramie filmik ilustrujący pracę artylerzystów. Materiał poszedł na żywca, bez obróbki wizualnej. Efekt? Niespełna dobę później tulipan – wciąż na tej samej pozycji – został trafiony bombą z drona, a ukraińskie dowództwo zwróciło się do autora reportażu na jednym z oficjalnych profili. „Dzięki za cynk!”, napisano, załączając wideo z zarejestrowanym atakiem na moździerz.

W połowie sierpnia br. dotkliwe straty poniosła tzw. Grupa Wagnera, firma najemnicza działająca w Ukrainie na zlecenie Kremla. W pojedynczym ataku ukraińskiej artylerii zginęła setka najemników, przez wiele godzin wydawało się, że był wśród nich założyciel przedsiębiorstwa Jewgienij Prigożyn, bliski współpracownik prezydenta Rosji. „Kucharz Putina” jednak przeżył, ale to jego zdjęcie w towarzystwie współpracowników – umieszczone na propagandowym kanale Grey Zone na Telegramie – posłużyło Ukraińcom do identyfikacji miejsca skoszarowania wagnerowców. Resztę roboty wykonała wyrzutnia HIMARS, rażąc precyzyjnie zamieszkany do niedawna przez cywilów blok w okupowanej Popasnej.

Pokora i zrozumienie

Nie zamierzam bynajmniej zostawić czytelnika z przekonaniem, że błędy tego typu są charakterystyczne dla konkretnych nacji. Kilkanaście lat temu opublikowałem fotografię spadochroniarzy z 6. Brygady Desantowo-Szturmowej, wykonaną podczas patrolu w Afganistanie. Żołnierze nie mieli na głowach hełmów, co podczas robienia zdjęcia nie wydawało mi się niczym nadzwyczajnym (sam unikałem kłopotliwego „garnka”). Gdy tekst ukazał się na prowadzonym przeze mnie blogu, pod „moim” kampem ustawiła się kolejka „petentów”. Okazało się, że popełniłem faux pas, potencjalnie szkodliwe. „Jeśli zginę, ubezpieczyciel będzie miał dowód, że nie zawsze postępowałem zgodnie z zasadami BHP. A każdy pretekst do odmowy wypłaty odszkodowania jest dobry”, wyjaśnił mi jeden z wojskowych. Jakiś czas później poproszono mnie, bym nie informował internautów na bieżąco, gdzie przebywam. W oczach opinii publicznej śmierć żołnierzy nie była już wówczas niczym wyjątkowym, ale zabicie dziennikarza zapewne odbiłoby się echem – na czym bardzo zależało talibom. „Ruch oporu ma wyspecjalizowane komórki białego wywiadu, czytają też ciebie”, przekonywał mundurowy ze służb. Troszczył się o swoich, którym towarzyszyłem, a którzy mogliby zginąć przy próbie zabicia reportera. Podczas patrolu przestrzeganie tej zasady nie było trudne – niewidzialny parasol zakłóceń, uniemożliwiający zdalne odpalanie min pułapek, pozbawiał łącza i mój telefon. Ale z dala od wozów i w bazach pojawiała się pokusa bycia online. Skłamałbym, deklarując, że pokora i zrozumienie dla wymogów wojska przyszły automatycznie.

„Pierwszego polskiego Kraba widzę dobre 300 km przed Donbasem. To chyba dobra wróżba”, zatweetował w połowie lipca br. reporter Onetu Marcin Wyrwał. Ów krótki wpis wywołał burzę, łącznie z sugestiami szpiegostwa na rzecz Rosji, w czym celowali medialni funkcjonariusze „dobrej zmiany”. Lecz niesprawiedliwe oskarżenia nie zmieniają faktu, że dziennikarz popełnił błąd. Na zdjęciu widać sporo szczegółów ułatwiających lokalizację. Co więcej, przedstawia ono jedną z podarowanych Ukrainie armatohaubic na lawecie, unieważniając późniejszy argument reportera, że fotografię osadził w sieci parę dni po wykonaniu. Kilkudziesięciotonowy zestaw ma mobilność ograniczoną przez nośność mostów; informacja, że sprzęt jedzie na front szosą, a nie koleją (na wschodzie eszelon to nadal domyślny sposób przerzutu wojska i uzbrojenia), pozwala wytypować możliwe drogi. Potem wystarczy się przyczaić… Rosjanom nie powiodły się polowania na kraby ani na froncie, ani na tyłach, co świadczy o słabości ich lotnictwa i niemożności penetracji zaplecza nieprzyjaciela przy użyciu grup dywersyjnych. Ale to może się zmienić.

Źródło i narzędzie

Od zawsze jednym z elementów decydujących o zwycięstwie w wojnie był dostęp do informacji. Wygrywała zwykle ta strona, która więcej wiedziała o przeciwniku – jego planach, uzbrojeniu, miejscach dyslokacji wojsk. Dziś – mimo że większość takich informacji jest niejawna i ma charakter wiedzy rozproszonej – nie trzeba siedzieć w głowach wrogich dowódców czy cieszyć się dostępem do supertajnych baz. Mnóstwo użytecznych danych pozostaje na wyciągnięcie ręki za sprawą sieci komórkowych i internetu, będących zarazem źródłem wiedzy i narzędziem jej pozyskiwania. Zajmują się tym komórki OSINT (ang. Open-Source Intelligence, rozpoznanie na podstawie ogólnodostępnych źródeł), działające jako formalne struktury sił zbrojnych, a także detektywi amatorzy, często skupiający wokół siebie szerokie sieci współpracowników. Pojedyncze zdjęcie wykonane do zilustrowania jakiegoś zdarzenia najczęściej zawiera dodatkowy pakiet danych. Elementy zabudowy mieszkalnej, w tym uchwycone wnętrza domów, miejska infrastruktura – od znaków drogowych po wielkie konstrukcje, np. mosty – obiekty przyrodnicze, budowle symboliczne i wiele innych szczegółów pozwalają zidentyfikować miejsce i czas wykonania fotografii. W geolokalizacji pomocne okazują się kąty padania światła czy charakter chmur. Przy dostępie do baz danych meteo – gdzie odnotowuje się zachmurzenie dla danych regionów – niewinne tło w postaci obłoków na niebie może zadecydować o trafności wskazania.

Oczywiście bez odpowiednich mocy obliczeniowych i właściwej przepustowości łącza zawiodą najlepsze algorytmy zaprojektowane do szukania podobieństw w zbiorach obrazów. Wymogi sprzętowe i techniczne (oraz dostęp do zasobów różnych instytucji) premiują więc legalnych osintowców, ale ci nieformalni czerpią ze społecznościowego charakteru swoich przedsięwzięć. Justin Peden, Amerykanin posługujący się nickiem Intel Crab, weryfikuje przypuszczenia w gronie 255 tys. użytkowników. Większość to Europejczycy, co ma ogromne znaczenie, Peden bowiem śledzi postępy rosyjskich wojsk w Ukrainie. „Tak, to moja okolica!”, „To z pewnością punkt X, byłem tam, proszę, mam takie zdjęcia” – reakcje społeczności są niczym rekordy w wyszukiwarce. Parający się białym wywiadem amatorzy i zawodowcy to dwa różne światy, działające z odmiennych pobudek. Gdy pierwszym chodzi o zaspokajanie ciekawości, drudzy ze zdobytych informacji robią użytek bojowy. Jednym z oblicz wojny w Ukrainie jest inwigilacja środowisk osintowych przez wyspecjalizowane służby i związany z tym transfer wiedzy. Po prawdzie, wielu detektywów amatorów ochoczo na taki układ przystaje, traktując wykorzystywanie ich ustaleń przez ukraińską armię jako wkład w wysiłek wojenny. (Po drugiej stronie działa to tak samo, czego przykładem może być społeczność skupiona wokół kanału Rybar na Telegramie). Na motywacji patriotycznej bazuje również mechanizm stosowany w aplikacji telefonicznej Diia. Jej użytkownicy wysyłają dane na temat obserwowanych przez siebie ruchów rosyjskich wojsk. Z dostępnych informacji wynika, że Dii użyło w tym celu co najmniej 250 tys. osób.

Fotka z wakacji

Sieciowa niedyskrecja, która tworzy obfite łowiska dla speców od OSINT, nie jest oczywiście skutkiem działalności wyłącznie mediów. Przydatne ślady zostawiają – bądź mogą zostawiać – w zasadzie wszyscy przebywający w rejonie konfliktu, podłączeni do globalnego systemu wymiany informacji.

27 lutego br. – trzy dni po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji – firma Google wyłączyła na swoich mapach dla Ukrainy warstwę natężenia ruchu drogowego. Stało się to na prośbę ukraińskich władz, które argumentowały, że ogólnodostępne dane o zatorach mogą stanowić dla Rosjan pośrednią informację o ruchach ukraińskiej armii. Kazus już istniał, co więcej, był świeżutki – pochodził z okresu tuż przed atakiem, kiedy światowe media informowały o koncentracji rosyjskich wojsk. Część doniesień oparta była na mapach Google’a, które rejestrowały poważne zatory w Rosji i Białorusi przy granicy z Ukrainą. Występowanie korków wielokrotnie pokrywało się z obserwowanymi na inne sposoby ruchami rosyjskich kolumn pancernych i transportowych – co pozwoliło uznać „czytanie Google’a” za pełnoprawną metodę OSINT. Gwoli wyjaśnienia, Google Maps wykorzystuje do monitorowania natężenia ruchu dane lokalizacyjne smartfonów używanych przez okolicznych kierowców. „Wyłączcie geolokalizację w telefonach”, prosiło obywateli ukraińskie MSW. Gdy padły pierwsze strzały, Ukraińcy z zagrożonych rejonów zniszczyli znaki na drogach i budynkach. „Rosjanie zaczynają się orientować na intensywność telekomunikacyjnego ruchu, nie ułatwiajmy im zadania”, apelowano. Przy tej okazji wyszło na jaw, że rosyjski system nawigacji satelitarnej Glonass – w założeniu pełnoprawny odpowiednik GPS – jest zbyt dziurawy i niewydolny. Do tego stopnia, że wojska inwazyjnie albo były ślepe, albo ratowały się cywilnymi urządzeniami GPS (co wyjaśnia, dlaczego Rosjanie – mimo posiadania odpowiedniej technologii – nie zagłuszają tego rodzaju sygnałów i nie niszczą nadajników, po prostu są na nie skazani).

Cyfrowy ślad zostawiany przez wojskowych ma też bardziej prozaiczną postać i wynika z codziennych nawyków czasu pokoju. Dmitrij Kartaszow ze 175. Brygady Dowodzenia Południowego Okręgu Wojskowego regularnie aktualizował swój profil na VKontakte – rosyjskim Facebooku. W maju 2015 r. wrzucił do ogólnodostępnego serwisu selfie, nie zadbał jednak o usunięcie metadanych, dodanych przez smartfon, które zdradziły miejsce wykonania fotografii. Przeoczył poza tym specyficzną „drobnostkę” – znajdujące się za jego plecami anteny systemu walki radioelektronicznej Rtuć-BM, będącego na wyposażeniu wyłącznie rosyjskiej armii. W tamtym czasie Kreml stanowczo odżegnywał się od udziału swoich żołnierzy w wojnie w Donbasie. Twierdził, że to konflikt wewnątrzukraiński, z którym Rosja nie ma nic wspólnego. Zdjęcie – jedno z wielu, które wówczas namierzono i spopularyzowano – dowodziło kłamstw Moskwy. Nieznane są dalsze losy Dmitrija Kartaszowa, tak jak nie wiemy, co się stało z rosyjskim turystą, który kilkanaście dni temu postanowił zrobić sobie pamiątkę z wakacji i podzielić się nią z użytkownikami VKontakte. Fotka opalonego sześćdziesięcioparolatka na krymskiej plaży nie byłaby niczym godnym uwagi, gdyby nie tło – zestaw obrony przeciwlotniczej S-400 Triumf. Plaża okazała się miejscem bardzo charakterystycznym, fotografię z cyfrowego morza danych wyłowił ukraiński wywiad. Reszty łatwo się domyślić, co prowadzi do wniosku, że dla świętego spokoju lepiej nie fotografować instalacji wojskowych. O czym mówi się również w Polsce przy okazji każdych większych ćwiczeń, a ostatnio w kontekście licznych transportów uzbrojenia zmierzających naszymi drogami i torami do Ukrainy.

Fot. YouTube

Wydanie: 2022, 36/2022

Kategorie: Wojsko

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy