Bond nie umiera nigdy

Bond nie umiera nigdy

Bond rozkręcony na śrubki

Wszystko to razem – cała ta nieprzebrana globalna widownia – znaczy, że od pół wieku Bond zaspokaja jakieś bardzo poważne głody w skali całej planety. Fakt, że miliardy mężczyzn wpatrują się w Bonda, próbują się nosić jak Bond, żyć jak Bond, wiele mówi o naszej cywilizacji. Zmieniają się pokolenia, ale Bond trwa, bo trwałe są też męskie marzenia. To prawda: Bond nie umiera nigdy.

Rozkręćmy go więc na śrubki. Bond to bohater dla chłopców, niezależnie od metryki. Lubią sobie popatrzeć za cenę biletu kinowego, jak w ich imieniu osiąga wszystko, o czym śnili. Łatwo się z nim identyfikować, bo nie ma rodowodu. Wziął się znikąd – jak Wenus z piany – więc równie dobrze może być z Pikutkowa czy z bloków na Ursynowie, jak i z faweli pod Rio de Janeiro. Nie ma żadnego stałego adresu. Po globie porusza się, jak gdyby nie istniały granice, kwestie paszportowe i bariery finansowe. A jego świat wygląda jak z pocztówki. Na planecie Bonda nie ma nędzy, bezrobocia, beznadziei. Przeskakuje z jednego folderu turystycznego dla upper middle class do następnego. Czyż nie o takich podróżach marzyli czytelnicy „W 80 dni dookoła świata” Verne’a albo „Kanady pachnącej żywicą” Fiedlera czy nawet „Tomków” Alfreda Szklarskiego? No więc teraz mają to na ogromnym ekranie, w jakości HD.

Ciąg dalszy marzeń nastolatka w każdym wieku – być eleganckim rzeźnikiem. Bo tak: Bond to uczesanie wprost od fryzjera i garnitur z Harrodsa. Wszystko, czego się dotknie, w najlepszym gatunku: od skarpetek po samochód. Z drugiej strony – regularny rzeźnik. W każdym filmie wyprawia na drugą stronę od kilkunastu osób po małą armię. I nawet sekundy refleksji, ani łezki żalu. Mimo że większość zgładzonych to Bogu ducha winny personel, przypadkowo zaplątany w aferę. Podobnie jest w sekwencji otwierającej „Spectre”. Taki facet powinien być ubabrany po łokcie we krwi, ale jego ofiary jakoś cudownie nie krwawią. Giną uprzejmie i wydają się nie zgłaszać do niego pretensji. Za kratki nie trafi, bo rząd Jej Królewskiej Mości dał mu licence to kill (licencję na zabijanie). Niezły idiotyzm sam w sobie: agent na bieżąco i bezkarnie rozstrzyga, kto ma prawo żyć, a kto nie. Z numeracji wynika, że jest siódmy, a kto wie, ilu jeszcze robi w tym czasie podobne czystki. Wszystko dla dobra imperium. Dr Mengele – nie przymierzając – też miał coś takiego.

Zresztą skrupuły są nie na miejscu, gdyż przeciwników agent ma tego rodzaju, że zabić ich to mało. Świry ogarnięte zbrodniczą manią w skali globu; wyrwać takiego chwasta to oddać przysługę ludzkości. Nadskakują im degeneraci – jak ich rozumie Brytyjczyk z wiktoriańskiej Anglii – a więc: Murzyni, karły, cyborgi, wyznawcy voodoo i podobny śmieć ludzki. Takimi łatwo się brzydzić i rozgnieść ich jak glistę. A potem otrzepać się i spokojnie maszerować dalej.

Supergadżety – jak ten zegarek z elektromagnesem zdolnym odchylić tor kuli rewolwerowej – to substytuty czarodziejskiej różdżki ratującej w sytuacji bez wyjścia. Trochę to przypomina grę komputerową, w której uczestnik ma trzy życia. Jak raz zginie, nie martwi się tak bardzo. Jeden z odcinków Bonda nosi tytuł „Żyje się tylko dwa razy”. Tylko dwa? Naprawdę?

Kobiety? Same ślicznoty, w ilości nieograniczonej (James, oh James…). Z tym że każda na jedną noc. A gdy nadejdzie ranek – żadnych łzawych rozstań, sentymentów, broń Boże wspomnień. Bond żegna ukochane jak panienki z agencji. A Craig robi to dosadniej niż koledzy. Znajdźcie mi 15-letniego onanistę (w każdym wieku), który nie marzyłby o takim haremie i o takim „seksie bez zobowiązań”.

Do tego ten podróżnik bez biletu, ten bezkarny bandyta i buhaj w jednym – nawet nazywa się zgrabnie. Ian Fleming, projektując 60 lat temu globalnego agenta, długo nie mógł dobrać nośnego nazwiska. Aż na którymś przyjęciu podszedł do niego pewien ornitolog i przedstawił się: My name is Bond. James Bond.

Reszta przyszła sama.

Foto: Materiały prasowe

Strony: 1 2 3

Wydanie: 2015, 46/2015

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy