Pisałem na tym miejscu o pierwszym tomie książki „Żydzi w walce. 1939-1945”. Ukazał się już drugi tom, pod redakcją Jerzego Diatłowickiego i Janusza Roszkowskiego ze wstępem Tomasza Miedzińskiego. Wydawcami są Żydowski Instytut Historyczny im. E. Ringelbluma i Stowarzyszenie Żydów Kombatantów. Tom składa się głównie ze wspomnień i ta część robi największe wrażenie, ale godne uwagi są również materiały z konferencji – referaty i głosy w dyskusji. Fachowy historyk inaczej będzie czytał tę książkę niż ja, poszukujący znajomych osób, zdarzeń, o których kiedyś słyszałem niedokładnie, i miejscowości, z którymi mnie wiążą znaczące przeżycia. W publikacjach na temat losów żydowskich w czasie wojny zawsze szukam wiadomości o Żydach z Narola (mam swoje powody) i nigdzie nie znalazłem nawet wzmianki. Co się z nimi stało? Wiem tylko o tych paru, co wojnę przeżyli. Zostali zastrzeleni przez „żołnierzy wyklętych”. Wśród sprawiedliwych tego miasteczka (przed wojną to było miasteczko) jeden był tylko odważny – proboszcz Januszewski (albo Janiszewski), który z ambony potępiał morderstwa, co było na tyle w latach 1944-1945 niezwykłe, że wieść się szeroko po okolicy rozchodziła. W drugim tomie „Żydzi w walce” znalazłem jednego tylko autora, którego blisko znałem – profesora Stefana Morawskiego. Pełny tekst jego autobiograficznego eseju został opublikowany w pierwszym tomie innej książki wydanej także przez Stowarzyszenie Żydów Kombatantów i Poszkodowanych w II Wojnie Światowej. Rok wydania 1996. Podaję tę informację, aby ułatwić czytelnikowi odnalezienie tego tekstu, ze wszech miar zasługującego na dokładne przestudiowanie. Byłem przez trzy lata uczestnikiem seminarium Stefana Morawskiego i pod jego kierownictwem napisałem pracę magisterską „Filozoficzne podstawy abstrakcjonizmu w sztuce”. Początkowo zachowywałem się źle, byłem burkliwy i oporny wobec jego poglądów, bo w swojej głupiej zarozumiałości sądziłem, że profesor jest niewystarczająco otwarty na „nowoczesność”, która wówczas była nietolerancyjną modą. W rzeczywistości Stefan Morawski był niezwykle otwarty na wszystkie nowości artystyczne i filozoficzne. Był przystojny, długonogi i wymowny. Nie oszczędzał miłości własnej studenta, gdy chciał mu przekazać swoją dezaprobatę, a zarazem jak żaden inny z profesorów przechodził na stosunki niemal koleżeńskie ze studentem, z którym z jakiegoś względu warto było rozmawiać. Bywał na przemian szorstki i przyjazny, a w sumie trudno było o bardziej zrównoważonego człowieka. Mógł być bardzo niezadowolony, ale rozbrajała go każda próba argumentowania. Jeden z egzaminów zdawałem u niego w domu, gdy był przeziębiony i leżał w łóżku. Piżamę miał na sobie gustowną, w pokoju sypialnym było jasno, moją uwagę przyciągała akwarela w czystych barwach, oprawiona w cienkie ramy. Nie często zdaje się egzaminy przed chorym profesorem, więc się zapamiętuje więcej, niż trzeba. Morawski wyświadczył mi cenną przysługę, która bardzo pomogła mi życiu. Ani sam nie wiedziałem, ani nie słyszałem, aby kto mówił, że Morawski był Żydem. Teraz z jego eseju dowiaduję się, że on sam w tamtych czasach tego w sposób bezsporny nie wiedział. Można najpierw coś dobrze wiedzieć, następnie nic z tego nie wiedzieć, a później znowu wszystko wiedzieć. Mówię to także w oparciu o własne doświadczenie. W tamtych czasach wśród naszych profesorów panował pogląd, jaki Jean-Paul Sartre przedstawił w broszurze „O kwestii żydowskiej”, streszczony przez Raymonda Arona w krótkich, ironicznych słowach: „Żydzi nie istnieją, wymyślili ich antysemici”. Słowo „tożsamość” jeszcze nie było używane w dzisiejszym znaczeniu, ale gdyby naszych profesorów zapytać wówczas o „tożsamość”, pomyśleliby i powiedzieli, że są polskimi marksistami, socjalistami, a przede wszystkim i nade wszystko humanistami. I dziś rzeczywiście myślę, że był to krótki, ale najlepszy okres humanizmu w Polsce. Co do mnie, żadnej wiedzy o kwestii żydowskiej ze studiów uniwersyteckich nie wyniosłem. Teraz myślę, że gdybym wiedział, jakie przeżycia wojenne mieli nasi profesorowie, przez jakie dramaty i tragedie przeszli, inaczej byśmy ich słuchali, uważniej wmyślali się w ich słowa. Nawet w roku 1968 temat „syjonizmu” nie wydawał mi się pierwszoplanowy i tak bardzo byłem zajęty swoimi sprawami, że nie wiedziałem, czy wyjeżdżający z Polski cieszą się z tego powodu, czy smucą. Sam cały czas chciałem wyjechać i nie znajdowałem sposobu. Odwiedziłem Stefana Morawskiego, gdy go usunięto z Uniwersytetu Warszawskiego razem z kilkoma innymi kolegami. Nie był przybity, przeciwnie, mówił o tym niemal z dumą, bo towarzystwo, w jakim występował, było godne zazdrości. Opowiadano mi, że profesor Mieczysław Maneli z wydziału prawa
Tagi:
Bronisław Łagowski









