Ustabilizowana demokracja jest dość nudna – nikt się nikogo nie boi, a jeszcze mniej się wstydzi. Wygląda na to, że realnie wszystko trzyma się na stosunkach kupna-sprzedaży i kapitalistycznym przedsiębiorstwie.
Dochodzenie do ustroju demokratycznego w swoich wczesnych stadiach było patetyczne i pełne entuzjazmu. Każde uszczuplenie władzy monarszej, każde odarcie arystokracji z jakiegoś przywileju było witane przez narody jako zwycięstwo sprawiedliwości i rozumu. I było tym w istocie. Proces pokojowego rozszerzania praw obywatelskich zachował coś z tego patosu i entuzjazmu, ale w demokracji w pełni urzeczywistnionej śladu po tych szlachetnych uczuciach już nie ma żadnego.
Media i partie starają się nie dać ludziom żyć w świętym spokoju i ciągle wzbudzają w nich jakieś sztuczne dreszcze.Demokracja ciągle wymaga udoskonaleń, ale reformatorstwo, jakie uprawiają politycy, więcej ma wspólnego ze sztucznymi dreszczami niż z rzeczywistymi potrzebami ludzi. Demokracja już się nie poprawia od reform, można się zastanawiać, czy się nie zmienia na gorsze. Niech sobie, kto zapomniał, przypomni reformy rządu Krzaklewskiego-Buzka. Wszystkie te osławione reformy okazały się zbędne albo mocno szkodliwe. Zmiany w organizacji służby zdrowia trzeba było natychmiast odwołać, pożal się Boże reforma szkolnictwa ciągle przynosi nieobliczalne szkody, powiaty nadal są kulą u nogi administracji i tylko macherzy partyjni są z nich zadowoleni. Najważniejsze uzasadnienie, jakie dla tej kaskady bezsensownych reform podawał premier Buzek, brzmiało: trzeba odróżnić się od PRL. To zamykało ludziom usta, ale nie odebrało chęci głosowania i w rezultacie partia rządząca musiała tchórzliwie ukrywać się pod nowymi nazwami. Jerzy Buzek był na tyle mądry, że zniknął ludziom z oczu, żeby za parę lat jako już ktoś z inną tożsamością dostać się łatwo do Parlamentu Europejskiego, gdzie go nie znano, dzięki czemu wybrano go na przewodniczącego.
Reformy szkolne rządu Buzka oraz umasowienie szkolnictwa wyższego spowodowały coś bliskiego katastrofy edukacyjnej. Poziom wykształcenia średniego i wyższego obniżył się i skutki uboczne nie dały na siebie długo czekać. Partia PiS wpadła na pomysł, że można, a nawet trzeba obniżyć wymagania zawodowe. Ponieważ poziom wykształcenia absolwentów studiów prawniczych znacznie się pogorszył, logiczne będzie obniżenie wymagań zawodowych od adwokatów, radców, notariuszy. Oczywiście, nie kierowano się żadną logiką, lecz interesem partyjnym; bezrobotni z nowymi dyplomami w kieszeni mieli doznać uczucia nadziei na zdobycie posady dzięki partii PiS.
Projekt reformatorski PiS-u przejął Jarosław Gowin, sam skorzystawszy przedtem z dobrodziejstwa zderegulowania Ministerstwa Sprawiedliwości przez premiera Tuska. Trudno o większą blagę niż ta POPiS-owa reforma. Jeszcze jedna, dwie takie reformy i Platforma Obywatelska po wyborach będzie musiała ukrywać się pod innymi nazwami.
Podobno – tak mówią media – Donald Tusk, wprowadzając Jarosława Gowina do rządu, kierował się potrzebą zachowania równowagi w swojej partii. Możliwe, że tak było, ale gdyby miał więcej poczucia odpowiedzialności, mógł ustanowić nowe ministerstwo odpowiednie do kwalifikacji Gowina, na przykład Ministerstwo Wyznań – było takie kiedyś – albo resort psychologii – Gowin jest bardzo uzdolniony pod tym względem. Przekazywanie spraw realnego życia społecznego człowiekowi o takim profilu umysłowym jak Gowin skończy się źle dla tych spraw. Jaki jest ten profil? O cokolwiek obecnego ministra sprawiedliwości by pytano, on zawsze mówi o sobie, o swoim ego. „Jestem prawicowym mastodontem” – kokietuje przewrotnie. „Zatrzymałem się na etapie…” takim czy innym, „Reprezentuję typ prawicy…” jakiejś, „Jestem gospodarczym liberałem” lub czymkolwiek innym ja jestem. Człowiek tak egotyczny może, owszem, skutecznie, z sukcesem „zarządzać” własnym interesem, ale nie jest w stanie ściśle uchwycić ani miar sprawiedliwości, ani obiektywnych związków przyczynowych w dziedzinie, która nie jest dziedziną jego interesów. Gowin ciągle mówi i dostarczył dość materiału do takiej charakterystyki. Nawet dane rachunkowe jego projektów deregulacyjnych są błędne; 100 tysięcy nowych miejsc pracy – czyste urojenie. Młodzi, z dyplomami, nie widząc przed sobą w obecnej sytuacji możliwości zatrudnienia, uwierzą w propagandowe obietnice i zagłosują choćby tylko w sondażach na ministra sprawiedliwości, tak więc cel sławnej deregulacji będzie osiągnięty.
Projekty reform nie są w mediach rozpatrywane pod względem skutków, jakie przyniosą. Deklarowane intencje reformatorów mają być wystarczającym uzasadnieniem. Prawdę mówiąc, nawet one nie mają znaczenia, liczy się sama zmiana, sam ruch. Demokracja osiągnęła takie stadium rozkwitu, że polityka musi upodobnić się do rozrywki. Media nieustannie podjudzają do reform, bo rozrywki muszą być zróżnicowane.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy