Brud, smród i samotność

Brud, smród i samotność

Chociaż więcej mówi się o depresji, wiele osób nie zdaje sobie sprawy, czym ona tak naprawdę jest

Według CBOS co piąty Polak wykazuje przynajmniej łagodne objawy depresji, a eksperci Światowej Organizacji Zdrowia przewidują, że do 2030 r. depresja stanie się pierwszą najczęściej diagnozowaną jednostką chorobową na świecie.

Klasowy dziwoląg

– To brudna i śmierdząca choroba – mówi Małgorzata Mycek, 29-letnia malarka i performerka. Odkąd sięga pamięcią, mierzy się z poczuciem dojmującego smutku, beznadziei i lęku. Depresji towarzyszą także dolegliwości fizyczne: świdrujący ból brzucha czy głowy. – Jestem świeżo po ciężkim epizodzie depresyjnym, podczas którego spędziłam w łóżku trzy tygodnie. Jedynie raz udało mi się wyjść z domu, na terapię. Taki stan przydarza mi się kilka razy do roku. Nie jestem wtedy zdolna nawet wstać po szklankę wody, nie mówiąc już o ugotowaniu obiadu. Nie dbam ani o higienę, ani o porządek. Przestrzeń wokół mojego łóżka przypomina pobojowisko. Leży tam kupa śmieci, brudnych naczyń, ubrań, leków i narzędzi do rysowania. Te ostatnie są na wypadek, gdyby udało mi się zmusić do twórczej pracy. Choć zazwyczaj się poddaję, a niemożność tworzenia potęguje moje lęki, że już nic nigdy nie stworzę. Za to w zapętleniu gapię się w seriale. Dziewięć sezonów komediowego „The Office” obejrzałam już 20 razy. Uciekam w nierealny świat, grając też w Minecraft. To duże szczęście, że opiekuje się wtedy mną mój partner. Gotuje, sprząta, nawet nakłada mi pastę do zębów na szczoteczkę. Dla mnie najmniejszy wysiłek fizyczny jest koszmarem.

Pragnienie społecznej izolacji towarzyszy Gosi nawet w lepszych momentach jej życia, jednak na co dzień stara się wychodzić do ludzi. Choć w grupie zawsze jest ryzyko, że powrócą znane już z czasów przedszkolnych lęki w postaci kołatających się myśli „wszyscy wokół mnie nienawidzą”. Artystka pochodzi z Radoszyc, małej podkarpackiej wsi, gdzie funkcjonuje niewielka, dość zamknięta społeczność. Nie ma tam sklepu, nie jeździ żaden autobus, trudno złapać zasięg telefonu. Małgorzata, jako osoba niebinarna, nigdy nie była lubiana przez rówieśników. Od dziecka czuła się dziwolągiem, nigdzie niepasującym elementem układanki.

– Całe dzieciństwo sugerowano, że coś jest ze mną nie tak, ale nigdy nie wiedziałam, o co chodzi. Trudno mi było dogadać się zarówno z dziewczynami, jak i z chłopakami z klasy. W tamtym czasie byłam bardzo samotna i doznawałam wiele przemocy, z różnych źródeł. Przez lata funkcjonowałam jako klasowy dziwak, bo wolałam siedzieć sama przy stole i rysować lub rozwiązywać zagadki, zamiast bawić się z innymi dziećmi. I one się ze mnie wyśmiewały. Kolejną przykrością były reakcje nauczycielek, które mówiły mi, że zadania plastyczne odrabia za mnie ktoś dorosły. Wmawiano mi, że się nie staram i nie uważam na zajęciach, przez co do dziś cierpię na syndrom oszusta, który objawia się niewiarą we własne osiągnięcia – opowiada.

Wtopić się w tłum

W nastoletnim życiu problematyczna dla Małgorzaty stała się również społeczna socjalizacja do kobiecych ról: – Zwracano mi uwagę, że za mało dziewczęco się ubieram. A ja zazdrościłam koleżankom, które były ultrakobiece, chociaż sama bardzo źle się czułam, próbując taką się stać. Gdy ktoś się mylił i nazywał mnie chłopcem, doznawałam jednocześnie wielkiej euforii i strachu. Z czasem wyuczyłam się różnych zachowań, wiedziałam, w co mam się ubrać, by mniej więcej się wpasować. Bardzo się starałam sprostać oczekiwaniom społecznym, wtopić w tłum, żeby wszyscy dali mi już święty spokój. Nadal jednak nie mieściło się to w kanonach. Nie byłam też idealną córką, bo nie potrafiłam dostosować się do norm przyjętych na wsi. Ostatecznie i tak robiłam wszystko po swojemu, co owocowało różnymi problemami i konfliktami. Odkąd pamiętam, określano mnie jako „zbuntowaną”. Odkąd pamiętam, nie dostałam wsparcia od rodziców.

Ówczesnej depresji towarzyszyły ciągłe napady paniki. Gdy Gosia osiągnęła pełnoletność, po kryjomu poszła na pierwszą psychoterapię, która pomogła jej zrozumieć swoją tożsamość. Jednak problemy nie zniknęły. Żeby uciec od depresji, piła na umór. Na lata utknęła w błędnym kole. Alkohol dawał jej chwilową ulgę, ale gdy trzeźwiała, depresja tylko się potęgowała. Obecnie leczy uzależnienie terapią, od półtora roku przyjmuje antydepresanty, które stabilizują jej stan. Lekarstwem jest także sztuka, którą tworzy.

– Na pewno te problemy wpływają na tematykę moich prac. Poprzez sztukę dużo sobie w głowie układam. Pamiętam szok, kiedy mój pierwszy terapeuta powiedział mi, że to, co dzieje się w moim życiu, moje lęki i obawy są w pewien sposób normalne, że nie jestem sama. Teraz, kiedy publikuję prace w internecie, cieszę się, gdy inne osoby piszą mi, że przeszły to samo i że dziękują mi za to, co robię, bo jest to dla nich ważne – komentuje.

Depresja determinuje każdy kawałek jej życia, łącznie z finansami. Jako artystka freelancerka Małgorzata nie ma stałej pensji. Czasami zarabia kilka tysięcy, a czasem kilkaset złotych. Gdy choruje, nie może pracować, a wtedy sporym kosztem bywa dla niej przeznaczenie 200 zł miesięcznie na leki antydepresyjne, bo te nie podlegają refundacji.

– Brak stałego czasu pracy ma też plusy, bo w krytycznych momentach mogę sobie coś odpuścić. Jednak będąc artystką, muszę być i menedżerem, i sekretarką. Wykonuję wiele prac, które sprawiają, że często czuję się przebodźcowana. Staram się otwarcie mówić o swojej chorobie, ale nie wszyscy potrafią to zrozumieć, dlatego czasem w momentach niedyspozycji kłamię, że mam koronawirusa. Wiem, że inaczej nie potraktuje się mnie poważnie. Mimo że dziś więcej mówi się o depresji, wiele osób nie zdaje sobie sprawy, czym ona tak naprawdę jest. A w środowiskach artystycznych romantyzuje się tę chorobę. Nieraz słyszałam, że „prawdziwy artysta powinien mieć depresję”. Postrzega się ją jako cechę charakteru, z czym głęboko się nie zgadzam.

Żeby nie cierpieć

– Nie dziwię się, że ludzie popełniają samobójstwa. Mnie brakuje do tego odwagi – zaczyna 36-letnia Wioletta, która od przeszło dekady leczy się na depresję. Choroba warunkuje całe jej życie. Najchętniej spędziłaby je zanurzona w objęciach Morfeusza. Łóżko – epicentrum wszechświata – opuszcza, tylko jeśli musi. Gdyby nie praca i obowiązek wyprowadzenia psa, nigdy by się z nim nie żegnała. W gorszych momentach przesypia całe dnie. Sen przynosi ukojenie skołatanym myślom i wiecznie zmęczonemu ciału. Wioletta budzi się wtedy jedynie po to, by załatwić potrzeby fizjologiczne. A i o nie zbytnio nie dba. Toaleta, owszem, ale przygotowywanie i jedzenie posiłków uznaje za zbędne. Podobnie jak kąpiel czy sprzątanie. Gdy sen traci funkcję uśmierzającą, wchodzi w tryb zawieszenia i godzinami tępo gapi się w sufit, a w głowie kłębią się negatywne myśli o przeszłości. Przyszłość rysuje się wtedy w szarościach i zgniliźnie, jest nasycona perspektywą wiecznego cierpienia. Ani krzty pozytywów.

Do pracy zbiera się godzinę, chociaż zrobienie kawy, kanapek czy umycie zębów mogłoby zająć kwadrans. Jej ruchy są mozolne, ociężałe, a każda czynność jawi się jako wyczerpująca. Permanentne przygnębienie sprawia, że do wszystkiego się zmusza, ale praca w drogerii pozwala choć na chwilę odciąć się od poczucia bezsensu życia. Wiola potrafi oddać się skrupulatnym i mechanicznym działaniom w magazynie. Najgorzej jest, gdy musi przebywać wśród ludzi: – Racjonalnie wiem, że z ich strony nic mi nie grozi, że nie zrobią mi krzywdy. Ale moje ciało jakby tego nie rozumiało. Trzęsę się jak galareta albo sztywnieję, wstrzymując oddech, i nie potrafię nad tym zapanować. Na szczęście, gdy chodzę cały czas do jednego sklepu, to poczucie lęku jest mniejsze i po jakimś czasie znika. Ale gdy tylko pojawię się w grupie nowych osób, momentalnie się uaktywnia. Dopada mnie właściwie wszędzie, gdzie są ludzie: na przystanku, przejściu dla pieszych, w tramwaju czy sklepie.

Trudności w kontakcie z innymi pogłębiają jej samotność. Uczucie alienacji w pakiecie ze smutkiem, poczuciem gorszości i niewiarą w siebie przyswoiła sobie już w najmłodszych latach. Koszmar zaczął się, gdy poszła do podstawówki. Przez filigranowe ciało, charakterystyczne nazwisko i bliznę na pół policzka po ugryzieniu psa stała się szkolnym obiektem upokorzeń. Wioletta ze łzami w oczach wspomina: – Ponieważ mieszkaliśmy na uboczu wsi, we wczesnym dzieciństwie nie miałam kontaktu z innymi dziećmi, oprócz braci czy kuzynostwa. Szkoła była dla mnie pierwszym oknem na świat, a ja nie rozumiałam, dlaczego inne dzieci śmieją się ze mnie. Było mi bardzo trudno i przykro. Nie miałam w nikim wsparcia. Zamknęłam się w sobie i odsunęłam na bok, żeby aż tak nie cierpieć.

Dom rodzinny nie stanowił dla Wioli bezpiecznej przystani. Ojciec był agresywnym alkoholikiem, starszy brat kryminalistą, oziębła matka znęcała się nad nią psychicznie, a młodszego brata bardzo wcześnie uwiodły alkohol i życie towarzyskie. Za to Wiola nie uciekała w używki, gotowała i zajmowała się domem. Odkąd skończyła 10 lat, całą energię wkładała w wychowanie młodszej siostry. W zasadzie nie miała dzieciństwa, a w nastoletnim życiu marzyła o studiach, na które nie było pieniędzy. Po maturze wyjechała za granicę, żeby zarobić na dalszą edukację. Po powrocie do Polski skumulowane przez lata złość i lęk dały o sobie znać w postaci depresji.

– Od tamtego czasu dwa razy leczyłam się w szpitalu na oddziale zaburzeń nerwicowych, kilka lat chodziłam na różne terapie. Biorę leki antydepresyjne. Chwilę działają, a później uodporniam się na nie i wszystko wraca. Wtedy psychiatra zmienia tabletki. Pomogła mi też terapia, chwilę po niej optymistycznie patrzyłam w przyszłość. Stworzyłam, tak mi się wtedy wydawało, udany związek, ale mój partner zaczął pić i zachowywał się zupełnie jak ojciec. Od tamtego momentu nie potrafię określać się innymi epitetami niż „beznadziejna”, „słaba psychicznie”, „nieudacznik”. Całe życie bałam się, że ludzie znowu będą mi dokuczać, będą mnie obrażać i się ze mnie wyśmiewać. Mam przekonanie, że kolejna terapia za wiele mi nie pomoże – podsumowuje Wioletta.

Gdy pytam ją o marzenia, odpowiada, że chciałaby, żeby na świecie nie było wojen, a dzieci i zwierzęta nie cierpiały. Jako osoba wrażliwa, a nawet nadwrażliwa, nie potrafi się wyzbyć poczucia, że ludzie są okrutni, podli, a świat jest zimny. Choć w krótkich przebłyskach nadziei liczy na to, że los jeszcze się do niej uśmiechnie, przez większość czasu nie znajduje sił na walkę o siebie.

Podatność na depresję

– Wszyscy w reakcji na różne życiowe wydarzenia doświadczamy obniżeń nastroju, które wpływają na jakość naszego życia. Nastroje mają jednak to do siebie, że się zmieniają, a człowiek w depresji jest mniej podatny na te zmiany. W jego życiu dominuje tzw. anhedonia, czyli utrata przyjemności z tego, co kiedyś cieszyło. Pojawiają się problemy ze snem, dolegliwości bólowe, a także zmniejszona zdolność koncentracji. Bardzo często towarzyszą temu powracające myśli o śmierci. W przypadku depresji mówimy również o tzw. triadzie depresyjnej, która oznacza występowanie negatywnych myśli w trzech obszarach: myślach o sobie, myślach o świecie i o tym, co ma mnie spotkać w przyszłości. Wszystkie te objawy wywołują znaczne cierpienie, pogarszają funkcjonowanie społeczne, zawodowe lub inne ważne obszary życia – tłumaczy psychoterapeutka Magdalena Oleśniewicz.

Jak to się dzieje, że jedna osoba choruje na depresję, a druga nie? – Ktoś może być bardziej podatny na rozwój zaburzeń nastroju, na co wpływają zarówno geny, jak i przekonania ukształtowane przez nas w dzieciństwie. Niektóre są szkodliwe i utrudniają radzenie sobie z przeciwnościami losu. Jeśli jako dziecko słyszę, że jak coś mi nie pójdzie, to należy mi się kara, mogę rozwinąć w sobie przekonanie „jestem najgorszy/najgorsza”, a później, już jako osobie dorosłej, trudno mi będzie radzić sobie, kiedy coś mi się nie uda.

Terapeutka podsumowuje: – W depresji mamy do czynienia z błędnym kołem, które wzmacnia negatywne myślenie o sobie. Im bardziej człowiek izoluje się od ludzi, tym gorzej się czuje. Dlatego jednym z elementów terapii jest aktywizacja behawioralna, której cel to zaangażowanie w różnego rodzaju czynności zwiększające poczucie wpływu. Pamiętajmy też, że choć depresja wymaga specjalistycznego leczenia, każdy z nas może wyciągnąć pomocną dłoń, kiedy widzimy, że dzieje się coś niepokojącego. Czasami początkiem wyjścia z choroby może być życzliwa rozmowa, zainteresowanie drugiego.

Fot. archiwum prywatne

Wydanie: 2022, 36/2022

Kategorie: Zdrowie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy